Artyści i naukowcy dla Solidarności

Gdańska Galeria Fotografii MNG

Projekt 2006

Projekt od 2007


Strona główna

Kalendarium Projektu

Katalog Niepokora

Poszukujemy

Uczestnicy Projektu

Kontakt

Linki

Galeria

Fotografie opublikowane w Niepokorze

Fotografie pozostałe z archiwum Projektu

Grafika

Rozmowy, relacje

Teksty literackie

Kongres Kultury Polskiej, Warszawa 11-12 XII 1981

Dokumenty

Obiekty




Galeria » Rozmowy, relacje


Marian Kołpak

Zakazane piosenki
fragmenty rozmowy z Katarzyną Goc, Gdańsk, lipiec 2006

Hełmy dla Wajdy
Kiedy nowy Klub Stoczni Północnej "Lastadia" został przeniesiony na ul. Złotników kierownikiem został Waldemar Banasik, z którym znałem się wcześniej ze wspólnych działań w czasie strajku. Zostałem jego zastępcą ds. kulturalno-oświatowych. Od początku robiliśmy w klubie cykliczne spotkania z ciekawymi ludźmi. Bywali między innymi Jacek Kuroń, ks. Jankowski, Lech Wałęsa, Anna Walentynowicz, z którą na jednym wydziale pracował mój ojciec. Bywał Piotr Szczepanik z Pieśniami Patriotycznymi. Zapraszaliśmy z Norwegii zespół De Press, itd.
Kiedy Andrzej Wajda kręcił w Gdańsku "Człowieka z Żelaza" zorganizował bazę u nas w klubie. Dla potrzeb filmu pomagaliśmy organizować różne rzeczy m.in. hełmy, które nieoficjalnie były wypożyczane z wojska, przemalowywano na milicyjne, a następnie oddawane przemalowane z powrotem na zielono.

Dokumentowanie wydarzeń
Z bratem Bogdanem mieliśmy oficjalne zezwolenie od komitetu strajkowego na robienie zdjęć i filmów. Przy klubie Lastadia istniało koło filmowe, więc było trochę sprzętu. Chodziło nam przede wszystkim o dokumentowanie wydarzeń jako takich, a nie ludzi, gdyż mieliśmy świadomość, że zdjęcia te mogłyby posłużyć SB do identyfikowania osób. Przykładem mogą być zdjęcia z mszy w Stoczni Północnej. Fotografowaliśmy podpisywanie umów w sali BHP Stoczni Gdańskiej, mieliśmy zdjęcia i film z budowy Pomnika Poległych Stoczniowców od momentu lania fundamentów, poprzez spawanie krzyży i kotwic, do odsłonięcia, itp. Dla bezpieczeństwa chodziliśmy zawsze razem z identyfikatorami na wierzchu. Wielokrotnie byliśmy zatrzymywani i spisywani przez milicję. Cały czas miałem gdzieś w podświadomości, że te wydarzenia już nigdy się nie powtórzą, a być może te miejsca będą kiedyś zrównane z ziemią, żeby je wymazać z pamięci.

Jeden telefon, oczywiście na podsłuchu i festiwal gotowy
Kiedy Maciek Zembaty zdecydował, że to my robimy Zakazane Piosenki było nas w Lastadii zaledwie kilka osób. Waldek Banasik, ja i paru naszych przyjaciół m.in. Mirka Sokołowska. Do dyspozycji mieliśmy jeden klubowy aparat telefoniczny, oczywiście na podsłuchu. To było parę tygodni szaleńczej pracy. Spaliśmy w klubie, bo nie było czasu jeździć do domu. Były próby odebrania nam tego festiwalu przez inne instytucje. Na pewno analizowali nasze poczynania i myśleli "co tacy amatorzy mogą zrobić". Nie znali Waldka. Spisał się doskonale. Lepiej już nie można było tego zorganizować. Dwustu artystów, ponad trzysta osób obsługujących, trzy dni po pięć tysięcy na widowni i wszystko chodziło jak w zegarku. Zarzucano nam m.in. brak profesjonalizmu. Oczywiście, że nie byliśmy profesjonalistami, bo robiliśmy to pierwszy raz w życiu. Ale czy ktoś wcześniej robił festiwal piosenki antykomunistycznej? Gdyby władze wtedy wiedziały, jak to będzie wyglądało w fazie końcowej, nigdy by do tego festiwalu nie dopuściły. Mimo, że istniała już Solidarność, wszystko musiało być najpierw zatwierdzone przez władze. Waldek wraz z Maćkiem Zembatym udali się do cenzora w sprawie zatwierdzenia tekstów piosenek. Cenzor zdecydowanie skreślił z listy znaczną część piosenek, które absolutnie nie mogły być zaśpiewane. Wiec co zostało zaśpiewane na festiwalu? Oczywiście piosenki ZAKAZANE. Oni się wtedy naprawdę wściekli. Był oficjalny protest Ambasady Związku Radzieckiego, nie wspomnę o błocie, jakim obrzuciła nas prasa i telewizja. Nie zostawili na nas suchej nitki.

Akcja ratunkowa
13 grudnia późnym wieczorem do Lastadii wpada znajomy z Rudego Kota i mówi: "Zamykajcie klub, bo esbecja u nas wyłapuje ludzi i robi rewizję". Nikt nie myślał, że to coś poważnego, chociaż telefony już nie działały. Przerwaliśmy imprezę, szybko wyprosiliśmy gości. Ledwie zamknęliśmy bramę klubu i pogasiliśmy światła, dosłownie parę minut później zaczęli walić do drzwi. Próbowali łomami dostać się do środka, ale kraty były solidne ‑ stoczniowe. Po kilkunastu minutach dali spokój, zaplombowali drzwi, zostawili paru mundurowych i odjechali. Do końca nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Zaczęło to wyglądać na coś poważnego. Na wszelki wypadek schowaliśmy wszystko co było związane z Solidarnością i z Zakazanymi Piosenkami do schowka, przezornie przygotowanego nam przez stolarzy budujących klub. Na szczęście mieliśmy również awaryjne wyjście przez piwnicę, o którym mało kto wiedział, przez które pojedynczo opuszczaliśmy klub. Wkrótce z telewizji dowiedziałem się, że jesteśmy oskarżeni o zdefraudowanie 4 milionów złotych Chodziło o wpływy z Zakazanych Piosenek, które oczywiście w całości były przekazany zarządowi NSZZ Solidarność w Gdańsku. Dokumentacja była jedynym dowodem naszej niewinności, dlatego za wszelką cenę chcieli ją zdobyć. Następnego dnia rano ściągnęli Waldka z kluczami do klubu. Nie wiem jak to się stało, że Waldek nie mógł znaleźć kluczy od kasy pancernej. Byli przekonani, że nie chce jej otworzyć. Miał tam niezłą awanturę. W końcu otworzyli ją po swojemu, a tam NIC.
Waldek oświadczył, że cała dokumentacja została przekazana do Zarządu Solidarności i dalej nic o niej nie wie. Musieli zbadać ten wątek, więc mieliśmy trochę czasu, żeby pomyśleć co dalej. Uzgodniliśmy, że to ja zajmę się dalszymi losami dokumentacji, bo byłem mniej podejrzany. Jak najszybciej trzeba było wynieść ją z klubu w bezpiecz-niejsze miejsce. Nie mieliśmy pewności, czy stolarze nie pochwalili się komuś tym schowkiem.
Następnego dnia w gronie najbliższych: moja mama, brat Bogdan, Elżbieta Szymańska (obecnie moja żona) i ja ruszyliśmy po dokumenty. Mama i Elżbieta stały na czatach i według wcześniej umówionych znaków miały sygnalizować czy droga jest wolna. Ja z Bogdanem weszliśmy przez piwnicę do zaplombowanego klubu. Dokumentację podzieliliśmy między siebie przywiązując ją sobie taśmą do tułowia, a na to obszerne kurtki. Na ulicach patrol za patrolem, na każdym rogu radiowóz lub wojsko. Każdego podejrzanego zatrzymywano i legitymowano. W tamtą stronę szło się fajnie, mogli sobie rewidować, ale teraz tylko o jednym się myślało, żeby zachowywać się normalnie, mając jednocześnie świadomość tego co się ma pod kurtką. Elżbieta z mamą dawały znaki, kiedy można przechodzić. Kolejno doszliśmy do ostatniej bramy i tu się zakorkowało, bo patrol ZOMO zrobił sobie przerwę na papierosa na podwórku, przez które musieliśmy przejść. Nie mogliśmy razem stać z tymi teczkami. Musiałem cofnąć się do klatki i tam czekać, aż Bogdan pójdzie dalej. W końcu mama zdesperowana zbliżającym się do bramy kolejnym patrolem wzięła Bogdana pod pachę i dziarskim krokiem ruszyli do przodu. Nikt nawet nie zwrócił na nich uwagi.
Wkrótce Elżbieta przyszła po mnie. Jej mama już czekała w oknie. Jak tylko nas zobaczyła zaczęła nas przynaglać, żeby szybciej "bo ile można czekać". To odwróciło uwagę zomowców. Jeszcze padło parę dowcipów z ich strony, żebym się pośpieszył, bo oberwę od teściowej wałkiem i już byliśmy na miejscu.
Dokumentacja potem jeszcze parę razy zmieniała miejsce, ale nigdy jej nie dorwali.

Jeden krzyżyki, drugi kotwiczki.
W pierwszych dniach stanu wojennego tak jak wielu innych dostałem ze stoczni "wilczy bilet".
Była moda na noszenie oporników. Pomyślałem, że można zrobić miniaturkę pomnika ‑ krzyżyk z kotwicą w formie medalika. Ukrzyżowana nadzieja ‑ to doskonale wyrażało nasze uczucia. Wkrótce ruszyła produkcja. Bogdan akurat pracował jako złotnik. Topienie srebra i walcowanie robiliśmy po godzinach w warsztacie na Mariackiej. Reszta piłowana była ręcznie w domach. Waldek Banasik u siebie piłował kotwiczki, tata Elżbiety ‑ krzyżyki. Ten to się przykładał od serca. Mówił, że "każdy krzyżyk to gwóźdź w tyłek komunistom". Fajna postać, dokładnie wiedział o co idzie. Wiadomości z Wolnej Europy znał na bieżąco. Z Bogdanem lutowaliśmy to wszystko razem. Większość krzyżyków szła do księdza Jankowskiego. Część dochodu przeznaczona była na pomoc represjonowanym. Kosztowało to nas sporo pracy, ale była satysfakcja, bo ludzie chętnie to nosili.

Nie ma bohaterów
W 1984 roku urodziła się nam Beatka. Powstała rodzina. Już inaczej patrzyło się na życie. Ale niestety coraz bardziej czuliśmy się zagrożeni. Zauważyłem, że za mną łażą jak wychodzę od księdza Jankowskiego. Chodziłem tam tylko wieczorami, bo naprzeciwko z okna robili zdjęcia. Kilka razy udało się czmychnąć, ale kiedyś oni mogliby być cwańsi. W nocy malowałem plakaty antyzomowskie i naklejaliśmy je w okolicach kościoła Mariackiego, bo tam codziennie na komisariat na ul. Piwną zjeżdżali się zomowcy na odprawę. W międzyczasie zamknęli paru znajomych, kilku dotkliwie pobili. Nie ma bohaterów. Każdego mogą złapać jak się uwezmą. Żona pomału miała już dość. Wróci, nie wróci? Przyjdą, nie przyjdą? Już wiedzą, czy jeszcze nie? Każde mocniejsze pukanie do drzwi zwiększało stres. W końcu postanowiliśmy uciec za granicę. Była to najtrudniejsza decyzja w naszym życiu. W Danii mieszkamy już 21 lat. Nie występowaliśmy o duńskie obywatelstwo, bo nie chcemy zrzekać się polskiego.





Zastrzeżenie:
Wykorzystanie materiałów zamieszczonych na stronie www.artin.gda.pl wymaga zgody Muzeum Narodowego w Gdańsku Prawa autorskie do materiałów posiadają autorzy oraz Muzeum Narodowe w Gdańsku. Cytowanie materiałów wymaga podania źródła i autora użytego fragmentu.