Artyści i naukowcy dla Solidarności

Gdańska Galeria Fotografii MNG

Projekt 2006

Projekt od 2007


Strona główna

Kalendarium Projektu

Katalog Niepokora

Poszukujemy

Uczestnicy Projektu

Kontakt

Linki

Galeria

Fotografie opublikowane w Niepokorze

Fotografie pozostałe z archiwum Projektu

Grafika

Rozmowy, relacje

Teksty literackie

Kongres Kultury Polskiej, Warszawa 11-12 XII 1981

Dokumenty

Obiekty




Kongres Kultury Polskiej, Warszawa 11-12 XII 1981

Jan Białostocki
fragment wystąpienia podczas przerwanego stanem wojennym Kongresu Kultury Polskiej,
Warszawa, 11-12 grudnia 1981

Kongres pomyślano raczej jako spojrzenie w przyszłość niż jako krytykę błędów przeszłości, choć analiza okoliczności, w jakiej te błędy powstawały będzie na pewno pomocna, by zapobiec ich ponownemu wystąpieniu w przyszłości. Komitet Organizacyjny sądził, iż wyniki Kongresu mogą mieć duże znaczenie dla wszelkich poczynań zmierzających do reformy systemu, jaki od lat stanowi ramy administracyjne w dziedzinie kultury i sztuki, reformy, która jak wiemy, będzie niedługo przedmiotem obrad – jej specjalnie poświęconym – plenarnej sesji Sejmu. (...)

Przełom, jaki się w sierpniu 1980 roku w Polsce dokonał, był dziełem robotników. Twórcy wszakże od dawna sygnalizowali niebezpieczeństwa i zapowiadali grożące katastrofy; głos ich jednak przebijał się z trudem przez ustawiane wówczas zapory i docierał do tych tylko, którzy go słyszeć nie chcieli. Natomiast przebieg dni i tygodni przełomu stał się dla twórczości i kultury owocny bezpośrednio. Stał się zjawiskiem wręcz bezprecedensowym.

Tak, jak się to nieraz w polskich dziejach zdarzało, kultura i jej manifestacje stały się więzią, której siłę trudno przecenić. Stały się czynnikiem porozumienia wiążącego ludzi różnych i różnych partykularnych interesów grupowych. A działo się to bez związku z działającymi dotychczas formami organizacyjnymi twórczości i dyfuzji jej wytworów; działo się ponad strukturami administracyjnymi, bo kultura sycona społecznym uniesieniem stawała się prawdziwą ekspresją zbiorowo przeżywanych uczuć. (...)

Otwierając Kongres pragnę dać wyraz nadziei, iż tak jak, autonomiczne i samorządne będzie całe społeczeństwo, także jego kultura rozwijać się będzie w warunkach współkształtowanych samorządnie przez stowarzyszenia twórcze. Na warunki te winno złożyć się zapewnienie zdrowych podstaw materialnych i usunięcie niezdrowych utrudnień niematerialnych. Jeśli te oczekiwania zostaną spełnione, społeczność twórców będzie na pewno umiała formować nowe struktury organizacji życia artystycznego, kulturalnego i naukowego. A mnogość indywidualności i talentów, które tak wiele znaczą w świecie twórczości, obiecuje, że nie trzeba będzie się martwić o życie kulturalne w naszym kraju. Chciałbym teraz przedstawić propozycje przewodniczących poszczególnych sesji oraz towarzyszących im asesorów. Jak Państwo wiedzą, program nasz przewiduje odbywanie w ciągu jednego dnia dwóch sesji: jednej przedpołudniowej, a drugiej popołudniowej. Proponujemy, aby przewodniczącym obrad pierwszej sesji przedpołudniowej był prof. Aleksander Gieysztor, a w charakterze asesorów towarzyszyć mu będą Marek Rostworowski i Jerzy Sito. Sesji popołudniowej przewodniczyć będzie Gustaw Holoubek, natomiast asesorami będą Stefania Woytowicz i Aleksander Wallis. W dniu jutrzejszym sesję przedpołudniowa prowadzić będzie Kazimierz Dejmek, asesorami będą Zbigniew Zawistowski i Zbigniew Kubikowski. Sesji popołudniowej przewodniczyć będzie Karol Małcużyński, a asesorami będą Mieczysław Zlat i Janusz Eysymont.

Sesji przedpołudniowej trzeciego dnia obrad przewodniczyć będzie Klemens Szaniawski, asesorami będą Andrzej Łapicki i Aleksander Rowiński. Sesji popołudniowej trzeciego dnia obrad pozwolę sobie przewodniczyć, a asesorami będą Juliusz Żuławski i Andrzej Jarecki.

Jeszcze jedna ważna propozycja dotycząca Komisji Uchwał i Wniosków, która musi być powołana na pierwszym naszym posiedzeniu, i której zadaniem będzie śledzenie całego przebiegu obrad. Do Komisji tej proponujemy następujące osoby: Tadeusz Chrzanowski, Feliks Falk, Andrzej Łapicki, Andrzej Kijowski, Artur Międzyrzecki, Jacek Sempoliński, Jacek Stęszewski, Mateusz Święcicki, Tadeusz Zieliński. Staraliśmy się uwzględnić propozycje wszystkich środowisk.

Kongres Kultury Polskiej
Wydawnictwo KRĄG, Warszawa, 1982


Znaczek uczestnika Kongresu Kultury Polskiej /arch. S38/

Maria Janion
fragment wystąpienia podczas przerwanego stanem wojennym Kongresu Kultury Polskiej,
Warszawa, 11-12 grudnia 1981

Zacząć muszę od prezentacji osobistej i zawodowej jednocześnie. Z profesji jestem historykiem literatury romantycznej, a moja ścisła specjalność to historia poezji w kraju między powstaniem listopadowym a styczniowym. Podczas wielu lat studiów nad tym tematem nigdy raczej nie przyszło mi do głowy, że będę mogła na własne oczy oglądać zaskakującą aktualizację pewnych form kultury obywatelskiej daty międzypowstaniowej. Wtedy to principia, postawy emocjonalne i sposoby ekspresji nowoczesnego patriotyzmu polskiego zostały skrystalizowane, by nie rzec spetryfikowane i dość szeroko upowszechnione w ówczesnej „warstwie politycznej” kraju. Chcę tu zwrócić uwagę na takie cechy kultury, jak pilśniowatość, obrzędowość, emblematyczność. Zaraz jaśniej wytłumaczę, co przez te zjawiska rozumiem. Wpierw jednak pragnę podkreślić ich rodowód romantyczny, ich związek z tą przynajmniej formacją kultury, którą nazywamy romantyzmem popularnym.

Według znanej typologii kultur romantyzm należy do tych postaw w sztuce, które w życiu każą naśladować literaturę. Jakże stanowczo i ostentacyjnie miał przeciwko temu zaprotestować realizm! Teatralizacja życia, zachowywanie się w życiu jak na scenie, wyznaczają styl kultury romantycznej. Romantyzm programowo narusza ustanowioną przez klasycyzm granicę między sztuką a zachowaniami życiowymi. Malarskość, teatralność, deklamacyjność romantyzmu uprzywilejowały efektowny gest. Nic dziwnego, że bezustannie od początku istnienia romantyzmu aż do dziś pojawiają się zarzuty, iż jest on historionizmem, pozą, estetyzacją i grą z życiowym serio.

Z podziwem zaprawionym goryczą mówił Norwid w wykładach z r.1860 o szczególnym wcieleniu poezji romantycznej w życie: „Literatura żadna pewno takich nie miała czytelników, jak ci młodzi czytelnicy w Wilnie i w Warszawie, którzy krwią i łzami kartki czytanej poezji okupowali. Katastrofy te były, zaiste, rzezią niewiniątek w wigilię odrodzenia się w słowa narodowego. Ani laury żadne, ani rozgłos nie ozłacały im czarnych więzienia kątów”. W przeszło sto lat po romantyzmie Tadeusz Konwicki powie, że partyzantka, w której przez sześć miesięcy w latach 1944/45, była „dzika, znikąd nie sterowana, może sterowana tylko przez erudycję literacką. Umrzeć za Polskę. W ogóle umrzeć”. Owo sterowanie przez tradycję literacką, naśladowanie ustalonych przez poezję hierarchii wartości i wzorów, postulat wierności wobec ideałów nakreślonych przez Wieszczów to cecha kultury inspirowanej przez romantyzm, a wpisać w nią można dzieje polskich ruchów niepodległościowych Az po powstanie warszawskie.

Z tego punktu widzenia przyjrzeć się wypada Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku i promieniowaniem wytworzonego przez nią stylu zachowań. Powstał tutaj osobliwy mikroklimat poetycki, gdyż Stocznia stała się symbolicznym miejscem wyodrębnionym, Redutą, która w spontaniczny sposób ponowiła romantyczny wzór kultury polskiej. Wolno dopatrywać się w tym zjawisku świadectwa akcesu społeczności robotniczej do utrwalonych form mitu ogólnonarodowego. Zarazem jednak przejawiały się w nim postawy i nastroje charakterystyczne dla kultury ludowej.

Podczas ponad dwutygodniowego strajku okupacyjnego ukształtowały się zachowania wspólnoty, w których uderzają dwie zwłaszcza cechy. Mamy tu więc do czynienia, z jednej strony, z wielkim skupieniem duchowym, przybierającym wręcz charakter egzaltacji religijnej, z drugiej zaś ten strajk jest również, jak to zresztą już w historii bywało, świętem „Gdańskim Karnawałem”. Tak się wprost o nim mówi w jednym z wierszy strajkowych.

Zdumiewała nieraz postronnych, zwłaszcza zagranicznych obserwatorów, ta robotnicza wspólnota, porwana uniesieniem religijno-patriotycznym, sprzeciwiająca się dwóm utrwalonym stereotypom, że robotnicy nie mają ojczyzny / gdyż ich ojczyzną jest cały świat / i że religia należy organicznie do aparatu ideowego ucisku mas. W obrzędowości religijnej trudno nie dostrzec poszukiwania trwałego punktu oparcia, broni przeciwko ponawianym próbom skruszenia determinacji strajkujących.

Karnawałową zaś, „słoneczną” niejako stronę strajku i jego niewzruszony optymizm wyjaśnia natomiast socjologia przewrotów ludowych. Zwycięski śmiech plebejski wybucha w chwili, gdy i w praktyce, i w świadomości społecznej zostaną ostatecznie zdemistyfikowane i obalone fałszywe hierarchie i kryteria wartości, którymi podpiera się atakowany system. Nie tylko zhierarchizowana satyra polityczna, lecz kpina i przedrzeźnianie są środkiem delegalizacji biurokratycznej władzy, przywykłej do otaczania się atmosferą ponurej powagi. Święto strajku to zarazem forma kompensacji i sposób walki ze „smutną szarą egzystencją” większości społeczeństwa. Przebiegało ono pod wezwaniem: „My mamy dość już tej władzy, my chcemy chleba i słońca”. W najbardziej interesujących utworach strajkowych, jak „Dla kobiet” oraz „Postulat 22” powtarza się to samo poczucie zdławienia przez istnienie niewolnicze: Spójrzcie na nasze zmęczone twarze, szare i zmięte jak nasze życie.

Stoczniowa enklawa strajkowa pozwoliła nie tylko podobne poglądy wypowiadać, ale i uświadamiać rzecz niezmiernie w porządku egzystencjonalnym doniosłą: że wolność jest także radością. Przeświadczenie, niewątpliwie romantyczne z ducha, znalazło wyraz w formach polskiej kultury plebejskiej.

Literatura czy rodząca się spontanicznie „sztuka słowa” odgrywała rolę szczególną zarówno w odszukiwaniu tradycji ogólnonarodowej kultury „wysokiej”, jak i w odnajdywaniu form ekspresji postaw dążeń środowiska. Zwrócili już uwagę pierwsi interpretatorzy fenomenu sierpniowej kultury strajkowej, że nie odróżniano wówczas Mickiewicza i Słowackiego od anonimowego, ludowego rymopisa. Jedynym kryterium stało się użycie przez odbiorcę, któremu właśnie taki a nie inny tekst –przede wszystkim jako sposobny do zaśpiewania – okazuje się potrzebny, nawet niezbędny. Każdy wiersz jest on skłonny traktować jako wyraz swych uczuć, jako list, przesłanie do, którzy znaleźli się „poza murami”. Każdy też jest oceniany w zależności od tego, czy nadaje się, czy nie nadaje do natychmiastowego „wykonania”. Ktoś mógłby uznać takie traktowanie poezji za bezceremonialność, ktoś inny znów – za jej nobilitację. Ja na razie zwrócę uwagę na fakt oczywisty, a mianowicie, że tylko poezja szczególnego typu może pełnić podobne funkcje. W naszych dziejach nieraz już tak bywało – w obozowiskach wojennych, w powstaniach, w więzieniu, na zesłaniu, wśród rozmaitego rodzaju wspólnot, pragnących pokrzepić się „zakazanymi piosenkami” patriotycznymi i wolnościowymi, zazwyczaj optymistycznymi, rzucającymi wyzwanie „można tego świata”, jak to się o nich mówi, w nadziei zwycięstwa wydziedziczonych, pokrzywdzonych, uciśnionym.

Zastanowienie się nad stosunkiem zbiorowości do poezji w wyjątkowej sytuacji społecznej każe położyć nacisk na słowa „użycie”, „używanie”. Takie pragmatyczne postępowanie z poezją tłumaczy zarazem, jak mi się zdaje, funkcjonowanie tekstów zarówno nowych, jak dawnych w okolicznościach, gdy ujawnia się autentyczna duchowa potrzeba literatury: potrzeba ekspresji zbiorowych emocji, nazwania ideałów, utożsamiania z nimi własnych dążeń. Odtwarzając atmosferę panującą „stoczniowej” strefie wydzielonej, można obserwować sposób szczególnego traktowania tekstów poetyckich, zgodny zresztą z testamentem romantyków. Wielu romantycznych poetów bowiem, pragnących tworzyć bardziej dla zbiorowości niż dla siebie czy dla szczupłej gromady „bratnich duchów”, uznawało własne teksty za swoiste partytury – do lektury – wykonania przez „ogół”, przez „lud”. W ten sposób zresztą poezja, ulegając wtórnej folkloryzacji miała przeistaczać się w życie.

Romantycy, jak wiadomo, chcieli tworzyć wiersze, które staną się własnością ludu. Zniknięcie autorskiego imienia i nazwiska wielu z nich uważało za najszlachetniejszy patent na poetę, jak powiedział Mickiewicz do Wincentego Pola, radząc mu, by puszczał swe poezje w lud i czekał, aż wrócą doń przepisane i śpiewane, a nikt nie będzie wiedział, kto jest ich autorem. Z podobnego punktu widzenia lud ma pełne prawo władać poezją w taki sposób, jak to się stało np. w Stoczni Gdańskiej.

Przypomnijmy sobie teraz, co sobie wziął z owego romantycznego dziedzictwa. Zapewne jednym z ciekawszych epizodów staje się wtopienie „Pieśni konfederatów” z mistycznego dramatu Słowackiego „Ksiądz Marek” w konstelację tekstów strajkowych, w których znajdują się słowa: W imię Boga przysięgamy…”/ My stoczniowcy / oraz „Wolność naszą jest miłością”. Postawa wyrzeczenia i poświęcenia, konieczność porzucenia domu i rodziny, życia prywatnego dla sprawy również odnalazła swój romantyczny pierwowzór. Uderza uporczywe nawracanie motywu żołnierskiego „pożegnania z kochanką”. Aż dwa razy na murach Stoczni Gdańskiej ukazały się bardzo wyraźnie adresowane napisy – parafrazy jednej z najpopularniejszych niegdyś pieśni polskich, anonimowego utworu pochodzącego z czasów powstania listopadowego i zaczynającego się od słów: „Bywaj dziewczę zdrowe, Ojczyzna mnie woła”! Trzeba opuścić dom, aby ocalić Ojczyznę. Dom nie może być prawdziwym domem, dopóki Polska spoczywa w niewoli. Pamiętamy słynną frazę z „Konrada Wallenroda” – tytułowy bohater „szczęścia w domu nie znalazł, bo go nie było w ojczyźnie”. Ów topos polskiego romantyzmu pojawia się nieoczekiwanie w finale popularnej strajkowej „Piosenki dla córki”, znanej też jako „Ballada dla córeczki”:

Więc się nie smuć i czekaj cierpliwie,
aż powrócisz w nasze objęcia
w naszym domu, który nie istniał,
bo w nim brak było … prawdziwego szczęścia.

Równie silny w poezji strajkowej jest wątek satyry politycznej. Pod tym względem w „strefie wydzielonej” Stoczni panowały zasady, które zostały jasno wyłożone w wierszu z czasów Sejmu Czteroletniego, przypisywanym Franciszkowi Zabłockiemu, zatytułowanym: „Do Jezierskiego kasztelana odgrażającego palem na rękę piszącego paszkwile”:

Błaźnie! Czyż to nie w wolnym kraju żyjesz, błaźnie,
Żeby ci prawdy mówić wyraźnie?

Poezja strajku sierpniowego posługuje się ze swobodą wypróbowanymi chwytami poezji politycznej i rewolucyjnej. Przebiega w niej ostry podziała między panami a ludem roboczym, przy czym owi panowie przemawiają do robotników dokładnie tak, jak w poezji proletariackiej przełomu XIX i XX wieku:

Robotniku! Nie gadaj! Pysk stul!
Masz pracować, choć trud zgina plecy
A w nagrodę masz troskę i ból.
Ale najdobitniej brzmi w niej wezwanie przed sąd narodu:
Kto Polskę zadłużył i sprzedał,
Przed ludem niech staną zdrajcy!

W poezji ten sąd już się odbywa, ten trybunał już się zebrał. Jest ona bowiem traktowana jako Usta Prawdy. Wiele utworów zaczyna się od podobnego, jak w „Balladzie o wolnych związkach”, wezwania i zapewnienia:

Słuchajcie ludzie tej opowieści.
Jest to opowieść prawdziwa.

Społeczeństwo polskie od kilkunastu miesięcy przypomina człowieka, który budzi się i zaczyna coś sobie przypominać. Okazuje się, że najczęściej przypomina sobie „małą patriotyczną piosneczkę”, którą tak świetnie scharakteryzował niegdyś Stanisław Tarnowski, podkreślając jej wielką wziętość: „Nigdy ona tak nie kwitła, nigdy nie powstawała tak licznie i często, nigdy nie była tak tez lubianą , tak skwapliwie chwytaną, śpiewaną i słuchaną z takim upodobaniem jak w latach między 1831 a 1846. Biedna piosneczka, najmniejszy z małych rodzajów poezji, ona przecież spełniała niemały obowiązek patriotyczny i niemały użytek miłosierny”. Pocieszała bowiem po klęsce, w której honor przynajmniej został uratowany. Narzucone konieczności sprawiają, że Tarnowski „piosneczkę” musiał przeciwstawić „książce”. Mała, łatwa do ukrycia, do przepisania, do spamiętania doszła wszędzie, wcisnęła się tam, gdzie książka zatrzymać się musiała. Swobodnie przebywała wszystkie granice, bo w głosie przejeżdżającego strażnik wyśledzić jej nie mógł, i z braków innych środków ona pocieszała, krzepiła.

Największą zaletą piosneczki stał się fakt, że „miała słowo na każde z najbliższych uczuć, na to, co było przedmiotem wszystkich myśli i rozmów, a nieraz ona jedna była tym słowem. Broszur, dzienników nie było, z emigracji książki, poważna poezja dostawały się rzadko tylko z trudnością, cóż było robić, chwytano się piosneczki, ona zastępowała broszury, artykuły polityczne i historyczne o ostatnich wypadkach, nieraz i wspólną lekturę. Wiele wieczorów spędzono przy kominku w zimie albo latem na ganku na śpiewaniu takich piosenek, Bób wie jak powstałych i rozpowszechnionych”.

Gdybyśmy chcieli diagnozę Tarnowskiego dopasować do współczesności, wiele rzeczy trzeba było tu zmienić – nie tylko zrezygnować z wdzięcznych „kominków” i „ganków”. Piosenka czasów międzypowstaniowych i powstaniowych stała się środkiem rodzinnej edukacji patriotycznej w dobie, gdy dom i życie towarzyskie w wąskim kręgu zaufanych było dla Polaków azylem i sferą skromniutkiej wolności. Współcześnie zmieniły się warunki życia domowego, zachwiała wspólnota uczestnictwa rodziny w kulturze – choćby na korzyść zbiorowego poddawania się emanacji telewizji. Dom w okresie powojennym z najrozmaitszych przyczyn – zarówno ideowych, jak i socjologicznych – nie stał się na ogólnokrajową skalę przekaźnikiem zwartego systemu tradycji kultury. Pogubiły się też stare pieśni, są często dotkliwie nieobecne w świadomości młodszego pokolenia. Mają teraz szansę powrotu – czy wszystkie i czy na długo?

Nie o tym jednak rzecz. Zauważono już kiedyś, że w odróżnieniu od popularności piosenki w życiu kontestatorów rosyjskich, polski opór wyraził się przede wszystkim w formie dowcipu politycznego. „Kawał” był niewątpliwie sygnałem przewagi inteligencji w kwestionowaniu teorii i praktyki władzy, nadawał mu wymiar opozycji intelektualnej. Współczesna kariera piosenki wiąże się nie tylko z umasowieniem tej postawy, rozpowszechnieniem jej w środowiskach młodzieżowych i robotniczych, ale również z jawnością i radykalizacją form protestu. Piosenka polska dziś żyje w postaci publicznych manifestacji ideowych.

Jeśli wracają stare pieśni, to przede wszystkim te, którym tradycja nadała walor osobliwy, te, które stają się dla mas wyrazem i gwarancją idei narodowej. Taką rolę pełni śpiewanie „Jeszcze Polska nie zginęła”, zapoczątkowane przez robotników Stoczni Gdańskiej. W jakich warunkach hymn państwowy przekształca się w pieśń robotniczą i jakie musi nieść w sobie treści, by się tak stać mogło?

W strajkującej Stoczni śpiewano „Jeszcze Polska” nie tylko żeby dodać sobie otuchy, ale żeby utwierdzić się w sensie swego działania, żeby dowiedzieć się, co robić dalej. Słowa „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy” zawierają w sobie wieczystą osobliwą prawdę> Każde pokolenie, które było, które jest i które będzie, może śpiewać „póki my żyjemy” – i każde ma rację. Zawsze. Póki mamy w sercach ojczyznę, póty Polska nie zginęła. Mickiewicz w wykładach w College de France z 1842 roku mówił, że słowa tej pieśni stwarzają polską historię współczesną. Znaczą one, wyjaśniał, że „ludzie zachowujący w sobie to, co stanowi istotę narodowości polskiej, zdolni są przedłużyć byt ojczyzny niezależnie od wszelkich warunków politycznych i mogą dążyć do jego przywrócenia”. „Albowiem człowiek – mówił dalej – gdziekolwiek się znajduje, skoro myśli. Czuje, działa, może być pewny, że w tejże samej chwili tysiące jego współrodaków myślą, czują i działają podobnie jak on. Ta spójnia związuje narodowości”.

Początkiem naszej historii nowożytnej po upadku niepodległości politycznej była nie ówczesna rozpacz, lecz nadzieja. Nie poczucie końca i upadku, lecz wezwanie do męstwa i zwycięstwa. Życie ojczyzny to po prostu życie ludzi jej oddanych. To właśnie uświadomili jeszcze raz sobie i innym robotnikom Stoczni. A trzeba pamiętać, że wydarzyło się to wszystko wkrótce potem , jak w Sejmie uchwalono instytucjonalizację hymnu narodowego i barw narodowych, zezwalając na ich używanie jedynie w ściśle określonych okolicznościach, a wszelkie inne zastosowania traktując jako nadużycie. Biurokratyzacji idei Polski robotnicy przeciwstawiali wielki żywiołowy poryw patriotyczny. Wywiesili, jak to się mówi w wierszu o Sierpniu ’80 chorągwie narodowe „bez rozporządzenia”. Dali do zrozumienia i dają w dalszym ciągu zupełnie jednoznacznie: będziemy używać hymnu narodowego i godła narodowego i barw narodowych wtedy, kiedy jest to nam niezbędnie potrzebne do życia.

Popularności pieśni w kulturze politycznej czasów strajku wyrasta z tych samych korzeni, co analogiczne zjawiska okresu międzypowstaniowego, ale jest już czymś treściowo i funkcjonalnie odmiennym. Łączy cechy popularnego obiegu literatury „wysokiej” oraz spontanicznej twórczości regulowanej zarówno wzorami tradycji, jak normami kultury środowiska ludowego. W twórczości tej dokonuje się swoisty proces ujednolicenia różnych inspiracji na poziomie umożliwiającym powszechną zrozumiałość, emocjonalną bliskość i praktyczną użyteczność tekstu.

Elementy tradycyjne górują, natomiast w bogato rozbudowanej i odgrywającej poważną rolę społeczną obrzędowości postrajkowej. Tu można mówić o dążeniu do „uspołecznienia” rytuałów państwowych. Odnowiono stary kalendarz świąt patriotycznych, a obchody 3 Maja czy 11 listopada stały się w ciągu ostatniego roku okazją do powtarzania dawnych obrzędów. Zbiorowe śpiewanie pieśni religijnych i patriotycznych, odsłanianie pomników, święcenie sztandarów, uroczyste nabożeństwa, msze polowe wyznaczają rytm życia duchowego zbiorowości.

I Zjazd „Solidarności” w hali „Oliwii” w Gdańsku zyskał również stosowną oprawę obrzędową; w sprawozdaniach z obrad Zjazdu zamieszczanych w tygodniku „Solidarność” skrupulatnie odnotowywano codzienne wprowadzanie i wyprowadzanie sztandarów.

Żywiołowe zakwestionowanie biurokratycznie nakazywanych świąt i oficjalnej obrzędowości zwróciło się przede wszystkim przeciw wszelkim instytucjonalnym formom kultury. Musiała się zmienić sytuacja teatru.

Przypomnijmy znany przykład historyczny. Podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej - jak twierdzą historycy literatury i teatru – teatr instytucjonalny miał niewiele do roboty. Mógł pełnić służbę propagandową, ale to oczywiście nie zmieniało jego dotychczasowej funkcji. „Dlaczego rewolucja nie powoduje pojawienie się teatru rewolucyjnego – pyta Jean Duvignand – chyba, że miernego i dominowanego przez przestarzałe formy i blade postacie? Ponieważ w okresie intensywnej transformacji społeczeństwo samo siebie przedstawia, teatralizuje się i publicznie odgrywając swą rzeczywistość modyfikuje ją w trakcie realizacji. Dzieje się tak zarówno w czasie wydarzeń na małą skalę, jak i podczas największych manifestacji: rewolucja jest teatrem społeczeństwa w tym sensie, że spontaniczna teatralizacja pomaga uśpionym lub zdruzgotanym zespołom ludzkim istnieć i w tym istnieniu znajdować siłę do przemiany. Jest teatrem bez sceny i bez dekoracji, ponieważ byt społeczny staje się przedstawieniem, skoro tylko się dynamizuje”. Umożliwia projektowanie rzeczywistości, społecznej i egzystencjalnej, tworzy nowy styl zachowań.

Jest to również odpowiedź na pytanie – gdzie w owej „chwili wyrocznej” – jak to się już stało w Polsce np. podczas powstania listopadowego – gromadzą się energie twórcze społeczeństwa. Otóż okazuje się, że nie w obrębie literatury czy teatru, jako miejsca instytucjonalnej artykulacji słów i gestów. W dobie przemiany i przekształcenia pojawia się spontaniczna dążność do eksterioryzacji, stwarzająca częstokroć zupełnie nowe zachowania lub odnawiająca dawne, przysypane pyłem, zapomniane lub systematycznie wypierane ze świadomości. Promotorami takiej pozateatralnej teatralizacji stają się zazwyczaj grupy, które z takich czy innych względów nie mogły uzyskać dostatecznych możliwości ekspresji i artykulacji, nie mogły uzyskać dostatecznych możliwości ekspresji i artykulacji, nie mogły odnaleźć własnych form wyrazów, nie wiedziały, że mogą stwarzać swoje zachowania oraz odnawiać dla siebie znaki i symbole.

W przełomowych dla bytu narodowego momentach historycznych rzadko kształtują się warunki stymulujące nowatorstwo artyzmu. Literatura odwołuje się raczej do idei, pojęć, form już wypracowanych, już uświęconych. Środkiem porozumienia społecznego stają się wówczas stereotypy, sztuka – jak nigdy chyba – skłonna jest do posługiwania się komunałami. Cała literatura zamienia się często w jedną piosenkę, a równocześnie traci jakby swoją odrębną substancjonalność i przestaje oddziaływać wewnątrz literatury. Tworzy scenariusze dla obrzędu, spektaklu zbiorowego, życia publicznego i prywatnego, podczas Wielkiej Przemiany bywa współtwórczynią osobliwej teatralnej i pozateatralnej teatralizacji życia.

Swoisty teatr dział się w Stoczni. Dziś dzieje się na ulicy, albo na zebraniach, zjazdach, spotkaniach, dyskusjach. Nawet nie o to idzie, że – jak to się mówi – teatr potrzebuje dystansu wobec teraźniejszości; teatrowi instytucjonalnemu po prostu odebrała chleb żywiołowa pozateatralna teatralizacja. Jakiż teatr zawodowy może się równać ze spektaklem historii? Teatr zaś, który ma powodzenie, po prostu wtórnie inscenizuje „teksty życia”, teksty autentyczne. Dobrym przykładem może służyć poznańskie widowisko Izabeli Cywińskiej pod tytułem: „Oskarżony – czerwiec 1956”. Obrzędowy teatr potrzebuje poetyckiego słowa, pieśni, norm rytualnych zachowań ludzkich, ale także symbolicznych rekwizytów. Reprezentują one społeczne spectrum i stanowią system znaków, po których rozpoznają się wyznawcy – tak jak to się działo w wypadku tzw. biżuterii patriotycznej podczas manifestacji patriotycznych, poprzedzających powstanie styczniowe oraz podczas samego powstania i po jego klęsce, a także np. podczas I wojny światowej. Tworzy się cała kultura emblematyczna. Współcześnie znakiem rozpoznawalnym są plakietki „Solidarności”. Bardziej skomplikowany charakter mają rekwizyty kultu. Producenci podkreślają „ludzie chcą, żeby był Orzeł, Matka Boska i Solidarność razem”. No i najlepiej żeby Orzeł miał koronę. Góruje emblematyka poręczająca narodową tożsamość, gdyż przynależność związkowa do „Solidarności” identyfikuje się z patriotycznym samookreśleniem. Jednocześnie uderza regionalne zróżnicowanie owych emblematów, często ludycznych, rozsadzających swą rozmaitością kanon centralistyczny.

Już po zakończeniu montażu filmu „Człowiek z żelaza” Andrzej Wajda wyznał, że Sierpień 1980 roku to ciągle jeszcze bardziej słowa niż obrazy, znaki, symbole. „Stąd niebywały sukces „Robotników 80”, bo słyszy się w tym filmie to, co chcemy usłyszeć z ekranu. Teraz mówimy wprost, a więc film, który chce przekazać prawdę, musi posłużyć się słowami!” I reżyser ma poczucie, że przejściowo pozbył się swego oryginalnego stylu wizualnego. Ale może idzie tu jednak o coś innego, nie tylko o przeciwstawienie słów i symboli. Wajda należy do najbardziej symbolicznych artystów naszego kina; prawie wszystkie jego filmy się w pamięć publiczności właśnie swoimi symbolicznymi sensami. Nie odnajdujemy ich prawie w „Człowieku z żelaza”. Wajda symboliczny staje się w nim alegoryczny, emblematyczny. Publicystyczno-alegoryczna retrospekcja dziejów Tomczyka pozbawiona została symbolicznych wymiarów historii jego ojca Birkuta. Ostatni film Wajdy można traktować jako doskonały odpowiednik posierpniowej kultury, przypominam: pieśniowej, obrzędowej, emblematycznej.

Jej zakorzenienie w przeszłości jest uderzające. Podstawowe znaczenia tej kultury zaczerpnięte zostały z przeświadczeń romantycznych: to kult wolności; przekonanie, ze wolność osobista niemożliwa jest bez wolności ojczyzny; walka w obronie praw człowieka i praw narodu. Pojawia się w niej również wątek polskiego romantycznego mesjanizmu, a mianowicie dążenie do stosowania w polityce kryteriów moralnych, do oceny działań politycznych ze stanowiska etyki. Z okazji posłania Zjazdu „Solidarności” do ludzi pracy Europy Wschodniej w jednym z regionalnych biuletynów związkowych ukazała się wypowiedź Pt. „Solidarność” Mesjaszem narodów?, wyrzucająca „niepotrzebny mesjanizm” oraz przypominająca, że „na moralność, romantykę i emocje w polityce nie ma miejsca”. Ten konflikt toczy się dokładnie w języku długotrwałego w Polsce porozbiorowego sporu między „realistami” a „romantyzmem”.

Współczesnego odbiorcy nie mogą nie poruszać najgłębiej robotnicze utożsamianie z konfederatami, rycerzami, żołnierzami i obrońcami wolności. Czy świadczyć one mają, jak sądzą niektórzy, o zbieraniu resztek i odpadków ze stołu kultury „wysokiej”? O naiwnej stylizacji ludzi, którzy praktycznie nie wiedzą kim są, i chcą się ustroić w strzępy archaicznych kostiumów? Wielokrotnie spotykałam się z takim przeświadczeniem, sięgającym zresztą do pozytywistycznych wyobrażeń, że kultura ludowa to wtórna kompilacja zapożyczonych wątków. Miałoby tak być i w sierpniowych i posierpniowych ekspresjach – jakiś anachroniczny śmietnik kultury „wysokiej”, jakieś wytarte stereotypy i zniekształcone szczątki…

Kiedy robotnicy piszą na murach swych fabryk, na transparentach podczas uroczystości ku czci swych poległych słowa: „Bóg – Honor – Ojczyzna”, wielu daje wyraz oburzenia z powodu tej niestosownej ich zdaniem – uzurpacji lub krytykuje zatratę klasowej tożsamości. Otóż wydaje mi się, a i dotychczasowy wywód miał temu przeświadczeniu służyć, że wyłania się jednak przed nami pewna całość kultury robotniczej i narodowej zarazem, że zarysowuje się wyraźna koherencja kultury strajkowej i postrajkowej. Jest to spójna kultura emocjonalna.

Kongres Kultury Polskiej
Wydawnictwo KRĄG, Warszawa 1982


Stefan Figlarowicz, Warszawa, 11/12 XII 1981. Sala Kongresowa PKiN, m.in.: Władysław Bartoszewski, Szymon Bojko, Maria Janion, Joanna Kulmowa, Irena Sławińska, Lidia Śniatycka-Olszewska

 

Tadeusz Kantor
fragment wystąpienia podczas przerwanego stanem wojennym Kongresu Kultury Polskiej,
Warszawa 12/13 grudnia 1981

W moim życiu było kilku ludzi, którzy w ciężkich chwilach podali mi rękę. Pierwszym był Leon Schiller, który w roku 1947 napisał do mnie list: Robi pan teatr, moi emisariusze mi donieśli, że pan pisze. Proszę przyjść do mnie na naukę reżyserii, a ponieważ wiem, że nie ma pan pieniędzy, proponuję panu miejsce scenografa w moim teatrze…

Potem długo, długo nie było nic. Ponownie podano mi rękę w Akademii Sztuk Pięknych, ale potem szybko ją cofnięto. Chciałbym wymienić jeszcze dwóch ludzi. Jednym z ostatnich był dyrektor Dajmek, ostatnim profesor Białostocki, który mnie prosił, abym mowę przedstawił do Kongresu…

Bardzo często występuje opinia o wielu artystach, mnie to również dotyczy, że artysta woli siedzieć za granicą i tam tworzyć, nie myśleć o swoim kraju ojczystym. To jest opinia bardzo rozpowszechniona w Polsce, a również za granicą, gdzie się mówi, że polscy artyści wyjeżdżają dlatego, że tutaj nie mają nic do roboty. Ponieważ to pytanie było postawione bardzo drastycznie podczas jednej konferencji, odpowiadam nie w swoim imieniu, a w imieniu sztuki. Artyści od wieków i w każdym kraju wędrowali po świecie, i to nie w takiej sytuacji, w komfortowym samolocie, a o głodzie i chłodzie, od gór do morza. A w podświadomości tkwiło spojrzenie z odległości, z perspektywy, na swoje miejsce urodzenia. Jest cechą przyrodzoną, że się je opuszcza po to, żeby wrócić. Sztuka nie jest niczym innym jak próbą powrotu do tego miejsca. Nostalgia, poczucie nieobecności, podnosi temperaturę tworzenia… Ja jednak uważam, że sztukę robi się w kraju, a wyjazd tylko bardzo pomaga.

„Cricot” nie ma siedziby ani w kraju, ani we Florencji. Dawną bazylikę adaptowano do naszej dyspozycji. Staliśmy się, na skutek licznych tournées, teatrem wędrownym.

Pamiętam ten dzień października 1970 roku, kiedy na prędce, bo za tydzień miało się wyjechać, postanowiliśmy jednak zrobić nową sztukę: w ciągu jednej nocy, w potwornych warunkach, bo piwnica była pozbawiona ogrzewania, mury ociekały wilgocią, w tych warunkach tworzyliśmy pierwszą scenę „Wielopola”. Kiedy później, już z perspektywy florenckiej, przypominaliśmy ten wieczór, tę noc, uzmysłowiłem sobie, że wtedy byliśmy absolutnie związani ze stałą kondycją kultury polskiej, w tych murach ociekających wilgocią. Tworzyliśmy to, co było początkiem i kontynuacją. Spektakl narodził się jednak w kraju. Wielką zasługą władz florenckich było, że nie pozwolono mu umrzeć tuż po urodzeniu.

Kongres Kultury Polskiej
Wydawnictwo KRĄG, Warszawa 1982

 

Jan Kott
fragment wystąpienia podczas przerwanego stanem wojennym Kongresu Kultury Polskiej
Warszawa, 11-12 grudnia 1981

Wielokrotnie tutaj padały słowa o kulturze polskiej na Zachodzie i na świecie. Po latach rozbicia, rozcięcia kultury, po latach zniewolenia, wypaczeń - jest chyba ryzykowne i niełatwe mówić o jedności kultury polskiej. Raczej lepiej i ostrożniej - rozsądniej, choć nie zawsze to możliwe - mówić o kulturze polskiej w diasporze.

Laureat Nobla w literaturze, nie Polak, ale ktoś z tego samego kręgu mniej może efektownego - Izaak Singer w jednym ze swych opowiadań pod tytułem „Ogród Saski”, opowiada, że jako dziecko - mógł mieć osiem, dziewięć lat - wyszedł ze swego kręgu, z warszawskiego getta i poszedł do Ogrodu Saskiego, który był wówczas granicą dwóch światów. Zobaczył inny świat. Pamięć o tym głęboko weń wzrosła. Ta tradycja dwóch światów, wytrwale przez historię, przez działania złych ludzi i nieumiejętne myślenie podtrzymywana, żyje jeszcze w diasporze.

Ale jest jeszcze jedna ważna rzecz. Andrzej Kijowski mówił tutaj, a słowa te były kto wie czy nie jedne z najważniejszych, jakie tu zostały powiedziane – że to ludzie, język, technika zbuntowały się przeciwko temu, co było i co jeszcze jest. Być może historia XX wieku, który zaczął się, lub się kończy w r. 1981, w Gdańsku, na Wybrzeżu. W tym tkwi uniwersalność tego, co się dzieje tutaj.

Jest również uniwersalność w tym, że w XX wieku, u progu wieku XXI, miliony, jeżeli nie miliardy, setki milionów ludzi żyje w rozproszeniu. Żyją na wygnaniu, wypędzeni ze swoich krajów, uciekający z Kambodży, Wietnamu, Haiti, z dyktatury komunistycznej albo spod rządów junty. Polska diaspora emigracyjna, zwłaszcza marcowa, polsko-żydowska, ma tę samą świadomość, co wszyscy ludzie wypędzeni ze swoich krajów, co jest sytuacją ludzi XX wieku, sytuacją niesłychanie uniwersalną.

Ale mamy też poczucie łączności z tym, co się dzieje nad Wisłą czy w Gdańsku. W naszej świadomości, ludzi, którzy opuścili ten kraj kilkanaście lat temu, nasze doświadczenia są ważne. Jest coś bardzo ważnego w naszym gorzkim losie – i w inny sposób jest coś bardzo ważnego w tym, co się dzieje w kraju, co było i będzie, co istnieje.

Zdaje mi się, że w tej chwili musimy myśleć kategoriami praktycznymi. Jest w tej chwili na świecie co najmniej 15 tysięcy polskich profesorów, uczonych, wykładających wszędzie, od Australii po campusy amerykańskie. Jest to wielki kapitał wiedzy i doświadczeń.

Jednym z niesłychanie ważnych celów praktycznych jest zorganizowanie – w ludzki sposób – przyjazdów /wyjazdów/ uczonych polskich z Zachodu chociażby na krótkie serie wykładów na uniwersytety polskie. Szczególnie bliskie są nam sprawy humanistyczne. Ale chodzi o zaproszenie również uczonych nauk ścisłych. W tym nawiązaniu trudnego kontaktu między krajem a diasporą musimy unikać wszelkich manipulacji.

Przed trzema laty zostałem zaproszony do Warszawy na kongres uczonych polskiego pochodzenia. Odpisałem, że nie mogę przyjechać, bo nie jestem Amerykaninem pochodzenia polskiego, a byłem zawsze Polakiem żydowskiego pochodzenia, więc to nie jest mój kongres.

Wymieniając doświadczenia – przy założeniu dobrej woli – musimy pamiętać, że kultura polska, to jest kultura ziemi, na której żyli Ukraińcy, Białorusini i trzy i pół miliona polskich Żydów.

Kongres Kultury Polskiej
Wydawnictwo KRĄG, Warszawa 1982


Stefan Figlarowicz, Warszawa, 11/12 XII 1981. Sala Kongresowa PKiN, Jan Kott

 

Joanna Kulmowa
fragment wystąpienia podczas przerwanego stanem wojennym Kongresu Kultury Polskiej,
Warszawa, 11-12 grudnia 1981

Polska jest wszędzie tam, gdzie jest jej język, gdzie polszczyzna. A teraz, tutaj, polszczyzna jest chora. Umierająca na słowa zniekształcone, na mowę niby uczoną, na drewniejący język gazet, radia, telewizji, książek. Nikt już nie rozumie zdań, zbyt nielogiczna stała się ich budowa. Nieznajomość frazeologii rządzi nimi, lecz umiłowanie frazesu, nie sens, lecz pozasens zatwierdzonych odgórnie aluzji. To tutaj, nie gdzie indziej, zaczyna się protezownia: z tej wieży Babel jednojęzycznych niby wypowiedzi. A z protezowni – wywodzi się kultura na protezach.(…)

Biedna młodzież mówi monosylabami albo kompleks niemożności rozładowuje w słowach wulgarnych, słowach do wszystkiego, słowach – wytrychach. /…/

Każdy z nas czyta komunikaty i artykuły pisane dziwacznymi zdaniami, każdy słucha drętwych wypowiedzi polityków i ba! nawet luminarzy kultury. Słucha - i nie krzyczy w głos, nie protestuje. Wie, że ubóstwo słów oznacza ubóstwo myśli – i nie woła, że oto zabijana jest myśl przez zbrodnię dokonaną na języku. A to przecież sprawa twórców, to sprawa naukowców i artystów. Tamci nieszczęśnicy nie są aż tak winni. Winien jest profesor, który zezwala studentom na nieudolny, debilny bełkot. Winny jest aktor, który od lat zaniedbuje swoją wymowę, żeby wydać się bardziej naturalnym tak, jakby nie mógł być naturalny człowiek mówiący po polsku. Winny jest reżyser, jeśli nie zwraca na to uwagi. Winni są pisarze, którzy piszą tak, że adiustatorzy poprawiać muszą ich teksty. Ależ tak – z językiem wyprawiać można cuda, ale trzeba go wpierw znać, poznać na wylot.

Ratujmy język, aby ratować nasze dusze, bo w każdym z nas jest cząstka winy i zalewa nas chamstwo językowe, które jest początkiem wszelkiego chamstwa. Zalewa nas gwałcenie mowy, początek gwałcenia praw powszechnych.

Kongres Kultury Polskiej
Wydawnictwo KRĄG, Warszawa 1982

 

Czesław Miłosz
fragment wystąpienia podczas przerwanego stanem wojennym Kongresu Kultury Polskiej,
Warszawa, 11-12 grudnia 1981

Wszelka działalność w sferze słowa, a mam tu na myśli literaturę i sztukę, jest nieodłącznie związana z poczuciem hierarchii.

Dystans pomiędzy tym co pierwszorzędne i drugorzędne jest ogromny. Znacznie większy niż między drugorzędnym a trzeciorzędnym. Rzekłbym, że aby zachować szacunek dla hierarchii potrzebne jest postępowanie nieomal ascetyczne, odrzucając zarzut wyniosłości i arogancji. Mówię to z doświadczenia, bo płaciłem wysoką cenę za brak zgody z powszechnie przyjętymi pojęciami. W każdym razie tymi, które miały obieg wśród emigracji zarobkowej i politycznej. Należy sobie uswiadomić, że wyraźne i ostre granice pomiędzy jakością i jakością nie figurują wśród wybitnych cech kultury polskiej. Dość przypomnieć sławne ”kochajmy się” i ”kupą mości panowie”.

Biały orzeł rozrzewnia i albo, jak za granicą, przyozdabia okładki najpopularniejszych dzieł: książki kucharskiej, ”Trędowatej” i „Ordynata Michorowskiego”, albo może służyć do zatarcia rozróżnień w dziedzinie polityki. Każdy długotrwały stan poniżenia powoduje reakcje kompensacyjne. W tej chwili, wydaje mi się, że jest ich szczególnie dużo. Nie można potępiać ludzi, którzy pragną odzyskać poczucie godności, ale też trzeba przypomnieć, że poniżenie jest złym doradcą, że żadne poważne przedsięwzięcia w kulturze z niego się nie poczęły.

Otrzymując dużo listów z Polski w ciągu ostatniego roku jestem nieraz przerażony ich naiwnym patriotyzmem/?- nieczytelne/, dla którego wszelkie osiągnięcie Polaka ma tę szansę/?/, że pozwala „napuszyć się na wartość”.

Nie jest to naiwne, bo oznacza bezbronność wobec wszelkiej szowinistycznej demagogii. Jeżeli w jakichś okolicznościach moje przypomnienie o potrzebie hierarchii da się zastosować, ale sądzę, że nastąpi to nie raz w ciągu roku. Być może będzie ono rozmaicie interpretowane, ale to by znaczyło, że umiemy już różnić się, a mimo to dążyć do wspólnego celu.

Co do mnie, to gdybyn brał udział w Kongresie dążyłbym do jasnego określenia swego stanowiska w obrębie ogólnie przyjętej zasady niezależności od administracyjnych dekretów, a bynajmniej nie przesłaniałbym tego, co nas dzieli ogólną nazwą ”kultury narodowej”.

/Głos odtworzony z taśmy/.

Kongres Kultury Polskiej
Wydawnictwo KRĄG, Warszawa 1982

 

Ksiądz Janusz Pasierb
fragment wystąpienia podczas przerwanego stanem wojennym Kongresu Kultury Polskiej,
Warszawa, 11-12 grudnia 1981

Ksiądz francuski czy niemiecki byłby zaskoczony, gdyby mu powiedzieć, że kształtuje kulturę swojego narodu, ale ksiądz polski czyni to chyba świadomie. Zobaczmy, jakie książki ma na półkach, zajrzyjmy do tomu wierszy leżących pod brewiarzem. Ten typ księdza przemówił przez Człowieka w białej sutannie, kiedy stanął 2 czerwca 1980 roku przed konferencją generalną UNESCO w Paryżu, ażeby mówić do świata o kulturze, która jest ostatnią i najpilniejszą obroną człowieka. Z tego przemówienia chciałbym zacytować fragment odnoszący się do zagadnienia, o jakim mówił tutaj Maciej Iłowiecki, a mianowicie o społecznych środkach przekazu. Jest to równocześnie stanowisko Episkopatu Polski. „Skoro środki te są środkami społecznymi, środkami przekazu, nie mogą pozostawać tylko środkami dominacji nad innymi, czy to ze strony potentatów finansowych, dyktujących ich program i profil. Muszą stawać się środkiem – jakże ważnym środkiem - ekspresji tego społeczeństwa, które z nich korzysta i ostatecznie też je utrzymuje. Muszą liczyć się z prawdziwymi potrzebami tego społeczeństwa, muszą liczyć się z kulturą narodu i jego historią. Muszą respektować odpowiedzialność wychowawczą rodziny, być podporządkowane kryteriom interesu, sensacji i doraźnego sukcesu – ale licząc się z wymogami etyki muszą służyć budowaniu życia bardziej ludzkiego”.

Na Soborze Watykańskim II Kościół orzekł, że on sam, ani państwo nie jest powołane do określania modelu kultury. Równocześnie jednak powiedziano, że kultura jest powołaniem człowieka, który dzięki niej przede wszystkim staje się sobą.

Dlatego nie idzie o klerykalizm, reklerykalizm kultury. Wielkość religii ustala różnice pomiędzy „sacrum” a „profanum”. Ile nieszczęść wynikło z faktu, że to, co powinno pozostać świeckie, zapragnęło być religią.

Kościół polski, który – jak powiedziała Maria Dąbrowska – nieustannie umiera za ojczyznę, nie zdradził swojej misji służąc narodowi. Przecież nieustannie wydobywał człowieka z Polaka, mówiąc mu, że jest także człowiekiem uniwersalnym i wiecznym, ukazując mu całą amplitudę ludzkiego losu, całą nędzę i wielkość. W pluralistycznym świecie zmienia się forma mecenatu i uczestnictwa Kościoła w kulturze. Nie chcąc w niej panować Kościół pragnie w niej nadal uczestniczyć i ponosić współodpowiedzialność. Pozostając miastem wzniesionym na górze – nie chce być warownią, lecz miastem otwartym.

Kongres Kultury Polskiej
Wydawnictwo KRĄG, Warszawa 1982


Stefan Figlarowicz, Warszawa, 11/12 XII 1981. Sala Kongresowa PKiN, ks. Stanisław Pasierb oklaskiwany po wystąpieniu

 

Jan Józef Szczepański
fragment wystąpienia podczas przerwanego stanem wojennym Kongresu Kultury Polskiej,
Warszawa, 11-12 grudnia 1981

W chwili, kiedy w tym kraju wszystko podlega sprawdzeniu, kiedy usuwa się falsyfikaty, a w każdym zjawisku szuka się cech autentyczności i prawdy, kultura polska musi podjąć wysiłek rzetelnego samookreślenia. Taki jest cel Kongresu. Taka konieczność przyświecała idei jego zwołania. Owa konieczność nie ogranicza się zresztą ściśle do dziedzin nauki i sztuki. Społeczeństwo nasze jest rozbite i chore. Jest organizmem wyniszczonym długotrwałą chorobą, której źródła tkwią przede wszystkim w sferze psychiki. Znamy symptomy tej niemocy, zniechęcenie, brak wiary w siebie i w cokolwiek, zanik poczucia wartości, dezintegracja, cynizm. Oto nieuniknione następstwa wielu lat przedkładania fikcji ponad rzeczywistość, fikcji gospodarzcego sukcesu, fikcji jednomyślności, fikcji moralnego zdrowia, i wielu innych fikcji. Naturalnym żywiołem kultury jest rzeczywistość – penetrowana, kształtowana, komentowana i metaforyzowana przy pomocy wszelkich dostępnych narzędzi i metod w sposób rozmaity, z rozmaitych punktów widzenia, ale zawsze z intencją zbliżenia się do prawdy. I właśnie różnorodność narzędzi, metod, ocen, stylów, punktów widzenia – wszystko, co określamy mianem na nowo odkrytego pluralizmu – stanowi gwarancję autentyczności kultury, warunek jej zdolności do życia i rozwoju, a w społecznym wymiarze warunek jej integrującej siły.

Przezwyciężenie nękającej nas choroby nie może się dokonać bez przywrócenia kulturze normalnych warunków jej funkcjonowania. Dążenie do integracji przez pluralizm nie jest w świecie kultury paradoksem. Przeciwnie: jest to droga jedyna. Jeśli zaś nasze, polskie stosunki chodzi, rozumiemy integrację integrację także i w bardziej dosłownym sensie. Niechaj obecność na tej sali naszych przyjaciół, pisarzy, artystów, wydawców polskich tworzących za granicą zaświadczy, że jedność kultury polskiej jest dla nas sprawą bezsporną.

Mowiąc wszakże o problemach polskiej kultury, nie sposób uniknąć postrzegania jej i rozważania na szerokim tle naszej epoki, naszego współczenego świata. Uogólnienia takie bywają zdradliwe. Ale istnienie pewnych zasadniczych prawidłowości wydaje się oczywiste. Żyjemy w czasach urealizowanej utopii. Utopią jest racjonalistyczna koncepcja ciągłego i nieprzerywanego postępu, zrodzona w umysłach XVIII-wiecznych heroldów Oświecenia.

To my jesteśmy dziedzicami nadziei, to nasza technika i cywilizacja jest spełnieniem ich marzeń. Nawet bardzo powierzchowna obserwacja współczesnego świata prowadzić musi do wniosku, że racjonalistyczny mit postępu nie spełnił swoich obietnic. Nasze doskonałe technologie nie tworzą automatycznie dobrobytu i bezpieczeństwa. Nasze nowoczesne formy rządów i administracji rodzą wciąż nowe konflikty. Nasze niezrównanie skuteczne bronie sa tak mordercze, że ich użycia nie usprawiedliwia już żadna sprawa, choć byśmy uważali ją za najlepszą. Dusimy się i trujemy wyziewami przemysłu, który miał uczynić nasze życie łatwym i wygodnym. Sprawność naszych cudownych środków komunikacji maleje nieustannie w miarę wzrostu ich rozpoeszechniania. Wielkie metropolie stają się piekłem nerwowego pośpiechu, zablokowanych połączeń, niewydolności służb publicznych, ogniskami napięć i niepokoi. Obumierają strefy naturalnej przyrody, jakość międzyludzkich stosunków poddanych nadmiernym ciśnieniom traci cechy organicznej spójni. Kultura współczesnych, zwłaszcza uprzemysłowionych społeczeństw daje niedwuznaczny wyraz rozczarowanej biurokracji. Posłuchajmy głosu dzisiejszej literatury. Nie jest to na ogół pieśń triumfu. To głos zniechęcenia, szyderstwa, zwątpienia w cel życia. Jakże często głos cynizmu, a nawet rozpaczy; próby mobilizacji optymistycznych postaw zawodzą, grzęzną w fałszu lub śmieszności. W świecie naszym kultura podlega, jak sądzę, dwojakiemu alternatywnemu zagrożeniu. Zagrożeniu całkowitej komercjalizacji czy dobrowolnemu przejściu na służbę molocha materialnego postępu, albo zagrożeniu rezygnacji z wewnętrznej autonomii w imię realizacji ideologicznych systemów, roszczących sobie prawo do wyłączności na recepty przebudowy świata i przebudowy ludzkiej natury. W tym drugim wypadku przyjąć należy zgodę na pełną dyspozycyjność kultury i na jej wyłącznie instrumentalną rolę. Może jest to schemat nadmiernie uproszczony, wydaje mi się jednak, że bogactwo naszych własnych dotkliwych doświadczeń upoważnia nas – przedstawicieli kultury polskiej do wyciągania wniosków także w skali sutuacji światowej. Do stawienia diagnoz i proponowania terapii. Ufam, że to nasze zgromadzenie może i powinno podjąć cząstkową choćby próbę wyjścia z impasu. Sądzę, że pierwszą i podstawową troską winna być troska o przywrócenie humanistycznej jakości życia.

Kongres Kultury Polskiej
Wydawnictwo KRĄG, Warszawa, s.9


Stefan Figlarowicz, Warszawa, 11/12 XII 1981. Sala Kongresowa PKiN, Jan Józef Szczepański

 

Andrzej Szczypiorski
fragment wystąpienia podczas przerwanego stanem wojennym Kongresu Kultury Polskiej,
Warszawa, 11-12 grudnia 1981

Kongres odbywa się w wyjątkowej sytuacji politycznej. Nie warto się nad tym rozwodzić, ale warto i trzeba sobie uświadomić, że ta sytuacja nakłada na nas określone obowiązki. Sądzę, że nikt na tej sali nie życzyłby sobie przeżyć po Kongresie chwili goryczy, kiedy nam naród powie twardo, a może nawet gniewnie, że świat kultury nie zajął stanowiska wobec najbardziej palących problemów dnia, a zatem sprzeniewierzył się swoim kardynalnym, obywatelskim obowiązkom. Intelektualiści polscy, po wielu latach klęski, poniżenia i pozornych sukcesów, które zadawalały ich próżność, ale pozostawiły gorzki osad nieautentyczności – odnaleźli przecież swoją drogę i w olbrzymiej większości poszli tą drogą. Jest to droga wspólna – elity umysłowej i świata pracy. Dramaty naszego życia zbiorowego były w przeszłości m.in. dlatego tak tragiczne, że nie mieliśmy wówczas wspólnej drogi. Kiedy w r. 1968 kołtun i pałkarz niszczyli naukę polską, kiedy deptano autonomię naszych wyższych uczelni, kiedy ludzi wielu zmuszano, by opuścili swoje placówki naukowe i poszli na emigrację, kiedy na ulicach triumfował lump, demonstrując swoją nędzę umysłową, hasełkiem – „studenci do nauki, literaci do pióra” – działo się to dlatego, że klasa robotnicza obojętnie przyglądała się temu widowisku, pełna nieufności dla owych dworskich inteligentów, co niegdyś ucztowali przy stołach władzy. Gdy w dwa i pół roku później został krwawo stłumiony bunt robotników Wybrzeża – intelektualiści trwali w kawiarnianym paraliżu. Nikogo nie oskarżam, musiałbym i siebie oskarżać. Po prostu przypominam fakty.

Ale przyszły lepsze lata. A sierpień 80 roku zapoczątkował nową jakość naszego życia zbiorowego.

Mamy oto Kongres Kultury, który sam przez się jest swego rodzaju uzurpacją wobec starych struktur, starych obyczajów i starych nawyków. Przygotowaliśmy ten Kongres sami, z własnej inicjatywy, co u jednych wywołało panikę, u innych zdumienie i podziw, a w gruncie rzeczy nie powinien nikogo zaskakiwać. Bo jest banalną oczywistością w demokracji, że ludzie, jeśli tego chcą, zwołują kongresy, tworzą stowarzyszenia, wydają manifesty…(…)

Są dzisiaj dwa miejsca, na których skupia się powszechna uwaga. W Gdańsku obraduje Komisja Krajowa „Solidarności”, a w Warszawie obraduje Kongres Kultury. Oczywiście ta zbieżność jest przypadkiem. Inna jest oczywiście materia problemów, jakie przyjdzie rozstrzygać tym gremiom. Lecz jedno jest tu wspólne – dziś i jutro kraju! Decyzje Komitetu Krajowego, rzecz jasna, mają inny wymiar i charakter. Lecz nie bądźmy zbyt skromni, bo to byłaby kokieteria w złym guście. Głos uczonych i artystów ma w Polsce swoją wagę. Nasze spokojne sądy i rozumne opinie czeka dzisiaj społeczeństwo. Pogląd, że można się od tego uchylić, że można jak gdyby wyminąć na tej politykę i przetrwać trudny okres w izolacji od konfliktów dnia – jest nie tylko tragikomicznie naiwny, ale jest małoduszny i niegodny.

Właśnie dlatego proponuję Kongresowi, by zechciał skoncentrować swą energię intelektualną także na sprawach bieżących. Proponuję zatem, by Kongres zajął stanowisko wobec koncepcji porozumienia, lecz w sposób twórczy i konkretny. Termin „porozumienie” trzeba po prostu wyjaśnić, uściślić, skonkretyzować. Trzeba mianowicie zaproponować społeczeństwu: po pierwsze treść porozumienia, a po drugie – jego formę. Porozumienie – zgoda. Lecz kogo z kim? W jakim celu? Wedle jakich zasad? Siadać do stołu to rzecz łatwa, ale nie wiele z tego dotąd wynikło. Siadać do stołu, jak do pamiątkowej, upozowanej fotografii, by stanowiła dekorum dla martwych struktur, siadać by bezskutecznie próbować uruchamiać pordzewiałe mechanizmy – to zabieg jałowy.(…)

Chyba jedno jest pewne: pluralistyczne społeczeństwo nie mieści się w monopolistycznych strukturach, a ponieważ społeczeństwa zmienić nie podobna, trzeba jak najrychlej zmienić struktury.

Kongres Kultury Polskiej
Wydawnictwo KRĄG, Warszawa


Stefan Figlarowicz, Warszawa, 11/12 XII 1981. Sala Kongresowa PKiN, Andrzej Szczypiorski

 

Andrzej Wajda
fragment wystąpienia podczas przerwanego stanem wojennym Kongresu Kultury Polskiej,
Warszawa, 11-12 grudnia 1981

Musimy mieć świadomość, w jakim momencie się spotykamy. Bez przerwy wstrząsają naszym krajem fale niepokojów społecznych. Wywołuje je fakt, że nie dochodzi do porozumienia, że porozumienia nie są realizowane. W rokowaniach pewną rolę odgrywają intelektualiści. I oni właśnie spotykają się czasem z brakiem zaufania jednej i drugiej strony. Skąd się to bierze?

Tydzień temu znalazłem się w Stalowej Woli na spotkaniu z ludźmi, którzy chcieli ze mną rozmawiać. W pewnej chwili kobieta siedząca w pierwszym rzędzie wstała i powiedziała: „Panie Andrzeju, co to się z wami w tej Warszawie dzieje? Czy ci artyści wszyscy przeszli na stronę rządu, czy jeszcze nie?” Pytam dlaczego tak mówi. „Bo wy jesteście blisko władz, instytucji…Zawsze się dogadacie. My nie mamy możliwości”.

Kiedy wczoraj malowano tu apokaliptyczny obraz strat i zmarnowanych możliwości polskiej kultury, pomyślałem, że w powstaniu tego obrazu znaczny udział mają polscy intelektualiści, polska inteligencja. Przecież to nie robotnik napisał „Kantatę o Stalinie” i nie robotnik dorobił do nie muzykę. Nie robotnik wymyślił Pałac Kultury i nie robotnik sfałszował encyklopedię. Dobrze byłoby o tym pamiętać – tu, na Kongresie. Bo stąd bierze się brak zaufania, stąd biorą się konflikty między „Solidarnością” a jej doradcami. I dlatego musimy odpowiedzieć na pytanie: Po której stronie stoją polscy intelektualiści, polska inteligencja? Bez odpowiedzi na to pytanie nie powinniśmy wychodzić z tej sali.

To pierwsza sprawa. Druga to ta, że ze wszystkich szkiców historycznych, ocen, opracowań dokładnie i bezszelestnie znikły nazwiska tych wszystkich, którzy spowodowali nieodwracalne straty w naszej kulturze. To nie jest w porządku. Tak nie wolno postępować. Dzieci będą czytały podręczniki i tam powinny znajdować się nazwiska. Nazwiska tych wszystkich, którzy są odpowiedzialni za stan kraju i jego kultury. Siedzieli na tej sali wczoraj, na wyciągnięcie ręki, i nikt o tym nie powiedział.

Jeżeli historycy piszą w podręcznikach, że jeden król nazywał się Szczodrobliwy, a drugi Groźny, to znaczy, że była jakaś różnica pomiędzy tymi królami. Trzeba, żeby historycy kultury, ci, którzy o kulturze piszą, przypomnieli nazwiska, nadali imiona tym, którzy kulturą rządzili.

Czytałem ostatnio historię polskiej kinematografii, obejmującą okres niedawno zakończony – i dowiedziałem się z tego, o czym i tak wszyscy wiedzą: że zostały zrealizowane pewne filmy, że ich premiery odbyły się tego a tego dnia, że zostały tak i tak przyjęte…

A gdzie są filmy, które nie powstały, albo powstały i nie zostały pokazane? Dlaczego nie powstały filmy, które powstać powinny?

Trzeba również odpowiedzieć na inne pytanie: czy tylko ludzie, których nazwisk nie wymieniłem / bo jak profesorowie ich nie wymienili, to i mnie nie wypada/, czy zatem tylko ci ludzie są odpowiedzialni za stan naszej kultury? Jeżeli zadaniem Ministerstwa Kultury i Sztuki jest rozwijać kulturę i sztukę, to jak się to stało, że po wojnie mieliśmy 4000 kin, a teraz mamy 1800?

Kongres Kultury Polskiej
Wydawnictwo KRĄG, Warszawa 1982

 

Andrzej Zakrzewski
fragment wystąpienia podczas przerwanego stanem wojennym Kongresu Kultury Polskiej,
Warszawa, 11-12 grudnia 1981

Ja też jestem za polską racją stanu. i myślę, że owa racja stanu wymaga, by polskie społeczeństwo poznało polskie dzieje –losy narodu i państwa. By dzięki poznaniu tej przeszłości, ową polską rację stanu mogło kształtować i bronić.

Ileż to razy przeciwko usuwaniu z obszaru narodowej pamięci ludzi i wydarzeń protestowali siedzący tu na tej sali reprezentanci środowisk twórczych i naukowych. Niektórzy działając wspólnie – w ramach na przykład Towarzystwa Kursów Naukowych – lub w pojedynkę, jak wielu skromnych nauczycieli, podejmowali konkretne działania. Nie chcieli milczeć, nie chcieli kłamać. A w sierpniu dołączyli do nich inni. Robotnicy z gdańskiej Stoczni śpiewający przytoczoną wczoraj przez Marię Janion piosenkę. A potem studenci z Łodzi. A potem chłopi z Rzeszowa. W iluż postrajkowych protokołach i zapisach zawarty został postulat „odkłamania historii”, zwłaszcza w szkole, która jest – pozostanie – głównym przecież „nadajnikiem wiedzy historycznej”.

Dziś nie mamy w szkole podręczników. A w podręcznikach nie mamy jakże wielu ludzi i wydarzeń. Dopóki na karty tych podręczników nie trafią – dopóty przywoływane będą napisami na płotach.

A nie jest to najlepsze miejsce do nauki historii. To już nie Joachim Lelewel, któregośmy wszyscy czytali, pisał: „Wszystko w historii ma być opisane w szczerej prawdzie, bezstronnie, wiernie i dokładnie, użyciem jej takim, żeby nauczała i w duchu moralności przemawiała”. Jest to jedna z najważniejszych rzeczy. Najważniejsza i najbardziej oczywista. Druga, to wykład w podręczniku zawarty, a raczej w podręcznikach, by nauczyciel miał możliwość dokonania wyboru. Dziś dominuje w nich historia wydarzeniowa. Rejestr dat wydarzeń. Bez kalendarza czas jest pusty – to prawda. Ale historia to nie kalendarz, trzeba odejść od tego anachronicznego już dziś oglądu historii. Musi to być historia cywilizacji ukazująca i ideologię, ale też struktury społeczne, ekonomiczne i dziś wreszcie doczepiana kultura, a także mentalność ludzi różnych epok i regionów. I przede wszystkim ukazywać tą historię ojczystą musimy nie na tle, ale w ścisłym powiązaniu z procesem powszechnodziejowym. Są to sprawy, o których mówił Jan Błoński, a bez których nie można tworzyć historii w szkole, kształtować postaw, sytemu wartości, które ustabilizowałyby człowieka wykształconego jako metodzie rozumienia współczesności i przyszłości, w którą wkraczamy. Jesteśmy – miał rację Andrzej Kijowski – zaściankowi.

Przed kilku dniami warszawska popołudniówka pisała: „Rozszerza się strajk lubelskich nauczycieli. Nauka odbywa się normalnie, jedynie rozszerzono program języka polskiego i historii uzupełniając luki programowe. Jednocześnie organizowany jest jeden wykład dziennie wspólnie dla całej szkoły, przed budynkiem szkolnym i wewnątrz pilnują porządku delegacje rodziców i robotników z lubelskich fabryk”. Różne w ciągu tego pełnego konfliktu i prowokacji roku przeżyliśmy strajki. Ale ten w polskim krajobrazie jest czymś zupełnie nowym. I zmusza do refleksji. A tych w serwisach prasowych zabrakło. Wielokrotnie wczoraj i dziś padało tu słowo: prawda. Pozwólcie Państwo, że kończąc i ja kilka słów poświęcę. „Etyka zawodowa historyka musi być równie wysoko stawiana co lekarza, księdza i adwokata” – mówił niedawno Henryk Samsonowicz, prezes Polskiego Towarzystwa Historycznego. Zasady mówienia prawdy historyk winien bronić wobec swych mocodawców oraz wobec siebie samego.

Kongres Kultury Polskiej
Wydawnictwo KRĄG, Warszawa 1982


Informacja dla uczestników oraz niewykorzystane kartki na posiłki obiadowe na 13 grudnia /arch.S38/





Zastrzeżenie:
Wykorzystanie materiałów zamieszczonych na stronie www.artin.gda.pl wymaga zgody Muzeum Narodowego w Gdańsku Prawa autorskie do materiałów posiadają autorzy oraz Muzeum Narodowe w Gdańsku. Cytowanie materiałów wymaga podania źródła i autora użytego fragmentu.