Artyści i naukowcy dla Solidarności

Gdańska Galeria Fotografii MNG

Projekt 2006

Projekt od 2007


Strona główna

Kalendarium Projektu

Katalog Niepokora

Poszukujemy

Uczestnicy Projektu

Kontakt

Linki

Galeria

Fotografie opublikowane w Niepokorze

Fotografie pozostałe z archiwum Projektu

Grafika

Rozmowy, relacje

Teksty literackie

Kongres Kultury Polskiej, Warszawa 11-12 XII 1981

Dokumenty

Obiekty




Teksty literackie

Miron Białoszewski BOHATERKA

(Łomotanina w drzwi)

KICIA KOCIA (chowa co się da gdzie się da)

(Łomotanina narasta, przedmioty spadają)

KICIA KOCIA (biegnie do drzwi)

milicja? wojsko?

(otwiera)

(wpada BŁOGOSŁAWIONA SIWULA Z WISZNU WOLI)

BŁ. SIWULA

internowali do ciężarówy Sybillę Grochowa!

KICIA KOCIA

kiedy? gdzie?

BŁ. SIWULA

teraz

tu

KICIA KOCIA

o co? w tym wieku?

BŁ. SIWULA

o przejście ulicy z torbą
wiek – każdy dobry

KICIA KOCIA

ratujmy ją

może posłać koce i paczkę

BŁ. SIWULA

dokąd?

KICIA KOCIA

racja

(trzask drzwi, wtupuje się SYBILLA GROCHOWA)

BŁ. SIWULA, KICIA KOCIA

O Jezus!

SYBILLA GR.

chachacha! uciekłam im

SIWULA z KICIĄ KOCIĄ

jak?

SYBILLA GR.

Wzięli mnie za zasłużoną ciotkę ZMP, KOR-u i „Solidarności” z przystępem do komunii… Buda pędzi. Ja w niej sama. Zaczęłam tłuc butlami z mlekiem o przegrodę. Stanęli. Wtedy ja na siebie chlap! dwie torby czerwonej mrożonki i na podłogę – w trupa. Zlecieli się. Znalazły się mary. Ja nieruchomo, trup-trup, raptem – jak się nie zerwę! Jak spieprzali! Umyłam się śniegiem na Grochowskiej. Cha cha cha!

 

PIOSENKA KICI KOCI
DO STANU WOJENNEGO

ten stan wojenny
nie jest niezmienny
bo powszednieje
i się starzeje
aż posiwieje
tak biedaczysko
że wszędzie wszystko
zwszystkojednieje

1 MAJ

W SŁUCHAWCE

Rozmowa niekontrolowana

STRESA (w słuchawkę)

Idziesz do pochodu
czy do antypochodu?

KICIA KOCIA

Do samochodu.

STRESA

A masz?

KICIA KOCIA

On ma.

STRESA

A benzyna?

KICIA KOCIA

Ekumenia ma.

STRESA

Dokąd się udajecie?

KICIA KOCIA

Do Wólki Węglowej
otwierać groby.

STRESA (jęk)

O Matko Ludowa.

KICIA KOCIA

Symbolicznie.

STRESA

Na szczęście.

KICIA KOCIA

Umarli żyją. My
nie żyjemy.

STRESA

Nie odwrotnie?

KICIA KOCIA

Odwrotnie niż odwrotnie
I znów odwrotnie.

STRESA

To nie za trudne?

KICIA KOCIA

To tylko rodzaj czasu.
Płeć czasu.

STRESA

Czas jest względny.

KICIA KOCIA

Bezwzględny.
Ale to ja już od siebie.
Pa… dowidzaa

Oho, PIW, Warszawa 1985

 

Jerzy Ficowski PIELGRZYMKA 2–10 VI 1979

Odpędzani
od lat
od siebie
ginący
z oczu
własnych

znaleźliśmy się oto
pod drogowskazem
bezstronnego krzyża

wracamy do siebie
z czterech stron
rozłąki

co za spotkanie
to nie tłum
to każdy
pomnożony
przez wszystkich

to nasza liczba mnoga
liczbą wspólną się staje

Gryps i Errata, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1982

 

Natalia Gorbaniewska * * *

O Panie, Panie, noc i mgła
na nich opadła.
O Panie, cóżeś ty nam dał
oprócz chrypnącego gardła,
które skanduje „Wolna Polska!” -
i ten krzyk słaby
przez kordon chce jak kamień posłać
w drzwi ambasady.

„Siostry i Bracia!” – schrypłe słowa
cichną i gasną.
Chyba Pan nazbyt umiłował
ową nizinę płaską,
chyba Pan nie ma dla nich innej
formy kochania,
prócz tego, co miał i dla Syna:
ukrzyżowania .

 

23 grudnia 1981, Paryż
Przeł. Stanisław Barańczak

Drewniany anioł, Oficyna Literacka, Kraków 1990

 

Jonasz Kofta

Rok pierwszy minął. Trudny był.
Nadchodzi groźna zima
Kolejne próby, próby sił
by wytrwać, by wytrzymać
przed codzienności grząskie dno
przez umęczoną szarość
ocalić to i przenieść to co nazywamy wiarą
Wiarą w ojczyzny lepszy byt
że od nas to zależy
skoro po nocach przychodzi świt
nie wierzyć znaczy nie żyć
niech puchną lepkie kartoteki
różnych archiwów tajnych
tak jak dopływy jednej rzeki
podzielić się nie dajmy
prawdy od słów już nikt nie oddzieli
czerwieni od bieli
jeżeli będziemy do bólu mądrzy
nie dajmy się podzielić

Cytat wg Szymona Pawlickiego

Szymon Pawlicki: na drugą część zjadu Solidarności w 1981 na moją prośbę Jonasz przyjechał, w Warsie na serwetkach napisał tekst o który go prosiłem. Posługiwałem się nim po wszystkich kościołach w stanie wojennym. Jonasz Kofta tego tekstu nigdzie nie publikował. Mam te serwetki w swoim archiwum.

 

Andrzej Stasiuk JAK ZOSTAŁEM PISARZEM
(PRÓBA AUTOBIOGRAFII INTELEKTUALNEJ)
fragmenty

Którejś niedzieli rano nie odezwał się radiowęzeł. Wstajemy, a tu cisza, chociaż zawsze już od szóstej leciała jakaś muzyczka. I w ogóle w całym kryminale jakaś taka cisza się robiła trochę nadprzyrodzona. A potem usłyszeliśmy, jak otwierają się w naszym baraku drzwi od cel i ruch jakiś nienormalny się zrobił. Nie mogliśmy się doczekać, kiedy i nas otworzą. W końcu otworzyli. W kryminale wszystko idzie po kolei. Wleciało z dziesięciu wielkich drabów ze szturmowymi pałami, w chełmach, przyłbicach i z tarczami. Wlecieli i po prostu bez słowa spuścili nam wpierdol. Lali na spokojnie, bez nerwów, więc każdy się załapał. Jak skończyli, to od razu sobie poszli. Ani przepraszam, ani dziękuję. Czuliśmy, że zaszły jakieś zmiany i już nic nie będzie takie, jak kiedyś. A potem odezwał się głośnik i dowiedzieliśmy się, że jest wojna. Czytali jakieś ogłoszenia i komunikaty. Nikt nic nie rozumiał. Złodzieje potrafią słuchać tylko siebie nawzajem. Tylko ta wojna była dosyć jasna. Kurde, nawet najtwardsi trochę przypanikowali. Nawet najodważniejsi na parę godzin przestali się przechwalać i mówić, co oni z tym wszystkim mogą zrobić i jak. Blady strach to jest dobre słowo. Już widzieliśmy, jak idziemy przed czołgami jako żywa osłona. Już widzieliśmy, jak zapieprzamy przez zasieki, a z tyłu poganiają nas lufami. Dyskusyjne było tylko to, z kim ta wojna. Niektórzy obstawali za tym, że rozwalą nas na miejscu. Inni z kolei kombinowali, że jak jest zadyma, to jednak łatwiej skoczyć na kamasz. Pod oknami chodziły draby z pałami. Walili nimi w kraty. Strach było się wychylić i pogadać z sąsiednią celą. To jest podstawa wszystkich przewrotów: najpierw opanować łączność i komunikację. Siedzieliśmy jak myszy pod miotłą. Z głośnika leciała jakaś pogrzebowa muzyka. Nastrój był podniosły. Dopiero pod wieczór zrozumieliśmy, że to tylko wojna z narodem. Dosyć nam ulżyło. Nie czuliśmy się zanadto narodem, więc sprawa jakby trochę mniej nas dotyczyła. Nazajutrz rozdali nam kwity do podpisania. Stało w nich mniej więcej to, że nie będziemy mieli pretensji, jak jakiś strażnik zastrzeli nas bez ostrzeżenia. Zebrała się starszyzna i zaczęła radzić. W końcu ustalili, że podpisujemy i niech się odwalą. Przecież jak nie podpiszemy, to i tak zastrzelą. Nieboszczykowi wszystko jedno, czy coś podpisał, czy nie. Ale poza tym niewiele się zmieniło. Zaczęło brakować papierosów. Klawisze zrobili się trochę bardziej niekoleżeńscy. Szybko im przeszło, bo polityka polityką, a ekonomia ekonomią i rynek zbytu to jest rynek zbytu. Z wrogami gorzej się handluje. Do jednego baraku wsadzili internowanych. Nie widywaliśmy ich, ale nas wkurzali. Wieczorami śpiewali religijne pieśni. Nic tak nie wkurza złodzieja jak religijna pieśń. Słaliśmy im wiąchy, żeby nam nie przeszkadzali. Trochę niewygodnie jest przeklinać, jak gdzieś w tle leci “Pod Twą obronę”. Ogólnie rzecz biorąc, bojownicy wolności nie znajdowali sympatii u tych najdotkliwiej zniewolonych. Nie będę powtarzał, co wykrzykiwaliśmy. Wkrótce przestali śpiewać i sytuacja się unormowała. Po prostu ruszyły kanały i handel. Mieli więcej papierosów. Potem wszyscy o nich zapomnieli. Oni siedzieli sobie, a my sobie. Tylko wtedy, gdy powracała myśl o amnestii, zalewała nas krew. Wiadomo było, że to przez nich nici z aktu łaski. Czy tak, czy tak nie zdobyli popularności. (s. 60-62)

Dzięki Dziadkowi Jaremie zacząłem działać w konspiracji i byłem dwukrotnie aresztowany, ale nigdy dłużej niż 24 godziny. Chodziliśmy po ulicach i spiskowaliśmy. Wszędzie w mieszkaniach były podsłuchy. Bardzo zdrowe zajęcie ta konspiracja – ciągle na świeżym powietrzu i w ruchu. Raz pojechałem do Gdańska jako kurier. Przewoziłem chyba ze dwieście niemieckich marek. Cały dworzec był obstawiony, wszystkie ulice były poobstawiane, a ja się przemknąłem. Bardzo bałem się tortur. Chciałem zapytać Jaremy, czy też się boi, ale było mi wstyd. Konspirował z nami Roland Kruk, który jest teraz w Ameryce i zdaje się, że jeździ wielką ciężarówką. Konspirował z nami Gwido Zlatkes. Też jest w Ameryce. Wymieniam ich, żeby nie byli zapomniani. Byliśmy duchem pacyfistyczno-anarchizującym. Niektórzy odsyłali swoje książeczki wojskowe Ministrowi Obrony Narodowej. Ja nie. Odsiedziałem swoje i nie bardzo mi się chciało drugi raz za to samo. Nie wszystkich pozamykali, ale taki Czapa poszedł siedzieć. Jak go zamknęli to robiliśmy u niego w mieszkaniu balangi. Raz przyszedł nawet Jacek Kuroń. Popijał łyskacza i bez przerwy mówił. Bardzo sympatyczny człowiek. Podziwiałem go, ale nie miałem odwagi podejść. Dżekob Jankowski też siedział, ale w Gdańsku. Nie miał nic wspólnego z prałatem Jankowskim. Wręcz odwrotnie. Gdańsk był za daleko, żeby robić u Dżekoba balangi. U Czapy było zresztą całkiem przyjemnie. Miał bardzo miłą żonę. Przychodzili zagraniczni dziennikarze i zawsze było coś do picia. Pierwszy raz aresztowali mnie na pierwszego maja. A może na trzeciego? W każdym razie jakoś tak. Szczerze mówiąc, całkiem przez przypadek. Chciałem się przejść na spacer na Stare Miasto, a tam stał kordon zomowców i mówili, że nie wolno. Jakbym posłuchał, to by nic nie było. Ale nie posłuchałem i mnie zwinęli. No, zwyczajnie: chciałem przejść między dwoma zomowcami, a oni mnie wzięli pod ręce i zaprowadzili do suki. W środku już siedziało już paru takich. Powieźli nas na Wilczą. Zimno tam było jak w psiarni. Najpierw na sieczkarni, a potem na dole w celi. Pomyślałem „trudno” i się nie sprzeciwiałem. Najważniejsze, że zachodni dziennikarzy puścili w świat niusy, że bohaterowie cierpią. Przespałem jedna noc, ktoś podrzucił papierosy i juz trzeba było wychodzić. Dla mnie to była kromka z masłem. Inni bardziej przeżywali. Właściwie z czasem wyszliśmy z podziemia. Spiskowaliśmy w mieszkaniach. Zwłaszcza u Jaremy. Leżeliśmy i spiskowaliśmy. Całymi godzinami. Czasami dostawałem jakieś papiery i miałem je gdzieś zanieść. Najczęściej do Rolanda Kruka. Bałem się, ale nosiłem. Wszyscy wtedy nosili. Jak ktoś miał okulary, brodę, powyciągany sweter, amerykańską wojskową kurtkę i brezentową torbę, to było wiadomo, że niesie jakieś papiery. Zerkaliśmy na siebie w autobusach w tramwajach, ale nic, sza, pełna konspiracja. Nie wiem, co nosili inni, ale w naszych kwitach przekonywaliśmy facetów, że jak nie chcą to nie musza iść do wojska, bo człowiek urodził się wolny i taki powinien za przeproszeniem umrzeć. Napisałem wtedy bardzo pacyfistyczną książkę, która mieli gdzieś wydać. Oczywiście nie wiedziałem, gdzie. Jarema podobno wiedział. Dostałem nawet jakąś kasę, ale koniec końców nikt jej nie wydał, bo podobno jednak była za bardzo jak na tamte czasy pacyfistyczna. Maszynopis na szczęście zginał i mam nadzieję, że się nie odnajdzie. W głębi duszy nie jestem pacyfistą. W głębi duszy to chyba nawet Dziadek Jarema nie był, bo często rozmawialiśmy z podziwem o Che Guevarze. Gandhi owszem, ale bez przesady. Koledzy Dżekoba na przykład pogonili kiedyś w Gdańsku milicjantów na jakiejś manifestacji i byli z tego dumni. Bardzo im zazdrościłem. Pacyfizm pacyfizmem, ale o tym, żeby nalutować zomowcom to każdy marzył. Nawet dziewczyny. W ogóle dziewczyn było wtedy sporo jak na antywojenną konspirację. W dodatku same radykalistki. Na przykład Małgosia z Gdańska. To jej miałem dać dwieście marek. Przenocowała mnie w mieszkaniu, w którym mieszkała z niewidoma staruszką. Staruszka oczywiście nie miała prawa widzieć, że w jej mieszkaniu ukrywa się spiskowiec. Przeżyłem chwile grozy, gdy leżałem w wannie, a staruszka musiała skorzystać z toalety. W każdym razie udało się. Krzysiek Galiński („Mać Pariadka”, Czeczenia) siedział wtedy w psychiatryku. Jego mama bardzo się o niego martwiła. To chyba u mamy Galińskiego poznałem wtedy Krzyśka Skibę, chociaż może tego nie pamiętać. Opowiadał, jak rozrzucał w Jarocinie ulotki i zgarnęły go gliny. Był tylko w szortach, bez żadnych dokumentów i powiedział milicjantom, że nazywa się Jimmi Hendrix i oni to zapisali w raporcie. W ogóle Gdańsk był zawsze bardziej radykalny od Warszawy, nie mówiąc już o Krakowie, w którym nie było jeszcze Marka Kurzyńca, a przynajmniej wtedy się nie ujawniał. Pojechaliśmy razem z Dziadkiem Jaremą jako emisariusze i nawet spać nie było gdzie. Niejaki Kapuśniak nas wystawił i błąkaliśmy się całą noc we mgłach pod Wawelem. To znaczy w końcu ktoś nam załatwił spanie na Kazimierzu, ale nie mogliśmy znaleźć. Znaleźliśmy dopiero nad ranem. W sumie dobrze się stało, bo luksusów tam specjalnych nie było. Najprzyjemniej konspirowało się jednak w Warszawie. Zwłaszcza u Kasi na Bednarskiej. Drzwi się nie zamykały. Od rana do wieczora przychodzili spiskowcy i bardzo często przynosili wytrawne wino. W rogu pokoju stał piękny wytrawny kufer. Kubki na herbatę były żółte i czerwone. Bardzo lubiłem te kubki. Sam nie wiem, dlaczego. Może dlatego, że były bardzo leciutkie. Nigdy wcześniej nie widziałem takich kubków. Czasami wpadałem do Kasi nie w spiskowych celach, ale żeby zwyczajnie, po ludzku pogadać. Lepszej koleżanki do gadania nie miałem w życiu. (s. 83-86)

 

Jakiś czas potem pojechaliśmy trochę popracować i pospiskować do Wrocławia. To znaczy spiskowaliśmy we Wrocławiu, a pracowaliśmy w takiej jebitnej cukrowni sześćdziesiąt kilometrów od Wrocławia. Robiliśmy jakieś roboty wysokościowe, liny, zjazdy i tak dalej. Najlepszy był w tym oczywiście Bafel. Zapieprzał bez ubezpieczenia po jakichś wąskich jak żyletka belkach dwadzieścia metrów nad ziemią, zupełnie jakby nie czuł cykora, zupełnie jak ci Indianie, co nie maja lęku wysokości. Ja miałem lęk wysokości, owszem, i lubiłem mieć te wszystkie zabezpieczenia, karabińczyki, szelki oraz resztę. Żeby nie kasa, to za cholerę bym tego nie robił. Pracowaliśmy po dwanaście godzin, a wieczorami siedzieliśmy w jakimś baraku robotniczym. Pić za bardzo nie piliśmy, bo ani Jarema, ani Bafel, ani Guła, który też z nami był, nie stanowili zbyt trunkowej frakcji. Poza tym mieć kaca na tych wysokościach to ja bardzo uprzejmie dziękuję. No więc trochę się nudziliśmy, bo w tej mieścinie to nic nie było poza cukrownią. Jedni nudzili się tak, inni inaczej, a ja z nudów kupiłem sobie zeszyt i długopis. Usiadłem któregoś wieczora i tak jak mi poradził Dziadek Jarema, napisałem książkę o więzieniu. Właściwie jak usiadłem, to pisałem bez przerwy, dopóki mi się spać nie zachciało. Dwa tygodnie mi to raptem zajęło. Dokładnie tyle, ile ta robota w cukrowni. Nie miałem pojęcia, że tak łatwo jest napisać książkę. Jak wróciliśmy do Warszawy, to przepisałem na maszynie cały ten kajet i zaniosłem maszynopis Jaremie. Wziął, przeczytał i powiedział, że postara się coś z tym zrobić, bo rzecz jest owszem owszem i mu się podoba. Z kim i gdzie próbował coś z tym zrobić, oczywiście mi nie powiedział, bo to była konspiracja i na torturach mogłem się wygadać. Takie były zasady. Trwało to i trwało. Jarema coś bąkał, odmrukiwał jak to on, ale było widać, że coś nie idzie i jest mu najzwyczajniej głupio. W końcu przemówił i się okazało, że nic z tego nie będzie, bo książka jest ciut za bardzo więzienna jak na obecne czasy. Trudno, pomyślałem. Tamta za bardzo pacyfistyczna, ta za bardzo więzienna. W sumie nic się nie stało. Nad ziemią czekało się na wydanie książki pięć lat, to można poczekać i pod ziemią. Może czasy się zmienią. Właściwie to całkiem o tym zapomniałem, bo życie towarzyskie i uczuciowe zawsze pochłaniało mnie bardziej niż literatura, a dochodziła do tego jeszcze praca w konspiracji. Dwa razy do roku działacze naszego ruchu udawali się na pielgrzymkę do grobu Ottona Schimka. Grób był we wsi Machowa pod Tarnowem na zwykłym przykościelnym cmentarzu. Otto Schimek podczas drugiej wojny odmówił strzelania do naszych, to znaczy do cywilów. Był w Wehrmachcie i kazali mu wykonać jakąś egzekucję. Nie wykonał, więc koledzy z wojska wykonali na nim. Bardzo porządna postać. Nic dziwnego, ze został świętym pacyfistycznego ruchu. No i dwa razy do roku cały ruch miał się tam udawać. W rocznicę śmierci i urodzin. Za pierwszym razem robiliśmy to indywidualnie, czyli kto i jak chciał. Miałem niby pojechać z Dziadkiem Jaremą, ale jakoś tak wyszło, że spotkałem się z Długim i postanowiłem pozyskać go dla naszej sprawy. Szło całkiem dobrze, ale zapomnieliśmy kupić bilety i w Radomiu musieliśmy uciekać przed kanarami. Jakoś się udało, chociaż włączyli się sokiści i pryskaliśmy gdzieś pod pociągami, dołem, zupełnie jak na wojennych filmach. Potem kupę czasu zajęło nam znalezienie mety czynnej o północy. Nerwy mieliśmy nadszarpnięte, więc musieliśmy się uspokoić. Jak już się napiliśmy, to Długi stwierdził, że chce mu się spać i wraca najbliższym pociągiem do własnego łóżka. Z nim zawsze tak było. Jedzenie i sen to były świętości. Jak był najedzony i wyspany, to poszedłby z tobą w paszczę lwa albo wykonał wszechświatową rewolucję. Na głodniaka nigdy. Pojechałem sam jakimś autostopem, a potem jeszcze czymś i się załapałem akurat jak pielgrzymi pokonywali ostatnie parę kilometrów piękną drogą wśród jesiennego lasu. Ale nie pokonali. Z lasu wyjechały suki i gaziki i tyle było naszego. Ostatnie pięć minut mieliśmy wtedy, gdy podszedł do naszej załogi jakiś sierżant i, jak to było w zwyczaju, zażądał dowodów osobistych. Wszyscy mu oddali i zaczęli odchodzić swoją drogą. I ten biedny sierżant stał z plikiem dowodów w ręku i nie mógł pojąć, że ich właściciele odchodzą. Krzyczał za nami, że to jest niemożliwe, że tak nie wolno, że przecież ma nasze dokumenty. Ale zwycięstwa anarchizmu, jak uczy historia, są zawsze złudne i krótkotrwałe. Suki podjechały bliżej i po prostu nas załadowali. Nikt się specjalnie nie bronił, bo w kupie zawsze raźniej. Nawet chyba specjalnie nie pałowali. Następnym razem byliśmy mądrzejsi. Wynajęliśmy po prostu w Warszawie dwa autokary, które zawiozły nas na miejsce. Ubecy, owszem, byli, ale grzecznie robili nam zdjęcia oraz filmowali, nie ingerując w samą uroczystość, religijną zresztą, bo mszę odprawiał miejscowy ksiądz. Taki był nasz anarchopacyfizm. Błogosławili nam księża, a kościoły udzielały schronienia. Pamiętam, że podczas trwania mszy część z nas piła wódkę w krzakach. Między innymi Piotr Ikonowicz, co dodaję z kronikarskiego obowiązku.

(s. 94-96)

Wydawnictwo Czarne, Czarne 1998





Zastrzeżenie:
Wykorzystanie materiałów zamieszczonych na stronie www.artin.gda.pl wymaga zgody Muzeum Narodowego w Gdańsku Prawa autorskie do materiałów posiadają autorzy oraz Muzeum Narodowe w Gdańsku. Cytowanie materiałów wymaga podania źródła i autora użytego fragmentu.