Artyści i naukowcy dla Solidarności

Gdańska Galeria Fotografii MNG

Projekt 2006

Projekt od 2007


Strona główna

Kalendarium Projektu

Katalog Niepokora

Poszukujemy

Uczestnicy Projektu

Kontakt

Linki

Galeria

Fotografie opublikowane w Niepokorze

Fotografie pozostałe z archiwum Projektu

Grafika

Rozmowy, relacje

Teksty literackie

Kongres Kultury Polskiej, Warszawa 11-12 XII 1981

Dokumenty

Obiekty




Galeria » Rozmowy, relacje


Andrzej Trzaska

fragmenty rozmowy z Moniką Skorek, Gdańsk, grudzień 2006

Rękaw historii
Nie byłem członkiem Solidarności, ale też nigdy nie związałem się z partią rządzącą. Wolałem obserwować i komentować to, co się działo. Niestety "rękaw historii" zawsze o mnie zawadził. We wczesnym dzieciństwie przeżyłem oblężenie Warszawy, co dla 4-latka stanowiło wielkie przeżycie. Jako 10-latek, w trakcie Powstania Warszawskiego znajdowałem się na Starym Mieście. Kolejnym ważnym, historycznym wydarzeniem, w którym brałem przypadkowo udział był poznański czerwiec. Latem 1956 roku wybraliśmy się z narzeczoną do Poznania. Wpadliśmy w sam środek pierwszego w PRL-u strajku generalnego i demonstracji ulicznych. Staliśmy się świadkami ich krwawego stłumienia przez wojsko i milicję.
Gdy powstawała Solidarność miałem mieszane uczucia. Z jednej strony byłem za nią całym sercem i popierałem dążenia związkowców, ale z drugiej patrzyłem z pewnym lękiem na to, co z takiego ruchu wyniknie. Bałem się, że skończy się to tak, jak w 1956 roku na Węgrzech, czy w 1968 roku w Czechosłowacji. Podświadomie nasłuchiwałem tupotu wojskowych butów i chrzęstu gąsienic. Panował niepohamowany nastrój radości, jakby ci młodzi ludzie nie wiedzieli, czym jest wojna, rozlana krew, jak działają pociski artyleryjskie. To podniecenie przypominało mi euforię, jaka panowała w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego. (…)
Gdy wybuchł stan wojenny przyjąłem to z oburzeniem, ale też z pewną ulgą. Pamiętam, że córka wróciła do domu zapłakana, mówiąc: "tato włącz telewizor". Powiedziałem jej wtedy: "teraz zobaczysz jak ten ustrój wygląda bez lukru, bez otoczki pseudo-demokratycznej. Zobaczysz, co przeżyłem w latach 50-tych".
  Wojciech Jaruzelski zrobił to, co moim zdaniem, musiał zrobić. Uważam, że uratował kraj przed potwornym zniszczeniem i rozlewem krwi. Sowieci nawet nie musieli wkraczać, byli przecież na miejscu. Ktoś zapytał kiedyś generała: "a co gdyby się nie udało?". Odpowiedział na to: "Najbardziej bałem się mojego wojska, gdzie były silne nastroje antysowieckie. Gdyby stało się to, czego się obawiałem, to bym sobie strzelił w łeb". I ja mu wierzę, bo to była postać godna, czego nie można powiedzieć o dzisiejszych politykach.
W lutym 1982 roku, przyszedł do mnie przyjaciel i poprosił, abym jakiemuś mężczyźnie udostępnił swoją pracownię. Facet ukrywał się, ale nocować miał gdzie indziej, w mojej pracowni chciał tylko sobie przesiadywać, rysować i pisać. Nie musiałem odpowiadać od razu, mogłem się zastanowić. Odmówić nie jest wcale łatwo, ale gdy się powie "tak", to już trzeba być konsekwentnym. Zgodziłem się.
Ten młody mężczyzna, który przychodził do mojej pracowni był całkiem sympatyczny, ale miał w sobie pewien rodzaj nienawiści, której nie mogłem zaakceptować. Zaczął organizować Obywatelski Komitet Obrony (OKO), innymi słowy zbrojne ramię Solidarności. Ostrzegałem go, że to może wywołać spiralę terroru. Reagował przesadną agresją: "to są skurwysyny, Zomowcy, Ubecy, którzy zabijają ludzi". Starałem się go uspokajać: "słuchaj, siłą naszego ruchu – zacząłem w końcu podpisywać się pod nim – jest spokój, bez użycia przemocy. Jeśli cokolwiek zaczniemy, zabijemy jakiegoś Zomowca na ulicy, to oni zabiją dziesięciu naszych, są przecież lepiej wyposażeni". Był to na tyle głupi harcerzyk, że zaczął się wdawać w kontakty z sąsiadem Ubekiem. Zauważyłem również, że ciągle coś pisał. Zapytałem go, co takiego zapisuje, odpowiedział, że czuje się częścią historii i opisuje wszystko, co się dzieje. Jako dziecko liznąłem trochę konspiracji, moja matka była w Ruchu Oporu w Warszawie i wiedziałem jedno: nie wolno niczego zapisywać. Potem może nie być czasu by to zjeść. Powiedziałem mu to, ale chłopak był uparty: "ja tu robię takie czeskie błędy, tworzę swój szyfr". Nie potrafił zrozumieć, że dla fachowca pracującego w milicji, rozszyfrowanie jego zapisków będzie dziecinnie łatwe.
Pod koniec kwietnia, przyszedł do mnie mój łącznik i powiedział: "ktoś musiał wydać tego znajomego, który bywał w twojej pracowni, bo ZOMO wparowało do jego kryjówki. On zdążył uciec na balkon, zszedł po piorunochronie i wsiąkł. Jest tylko jedno "ale", na stole zostawił swój pamiętnik". Nie minęły trzy dni, o 6 rano do każdego z nas, którzy sprawowaliśmy nad chłopakiem opiekę, zapukali milicjanci. Wyszło z tego pół roku. Byłem już po pięćdziesiątce i wiedziałem, że za coś takiego mnie nie rozstrzelają, więc potraktowałem to jak rodzaj przygody.
Wywieźli nas do Strzebielinka. Naprawdę urocze miejsce, niemal jak sanatorium, a my tęskniliśmy do martyrologii. My - Polacy, uwielbiamy umierać za ojczyznę. Na polskich pomnikach są przecież sami polegli bohaterowie. (…)

Sztuka
W trakcie stanu wojennego patrzyłem z pewną podejrzliwością na artystów, nieraz o rodowodzie partyjnym, którzy nagle złapali za pędzle i tworzyli sztukę zaangażowaną. Malowali czerwone opaski, barykady, stocznie. Widziałem wiele takich cudownych nawróceń. Uważam, że sztuka ma to do siebie, że nie powinna się angażować w cokolwiek. Funkcją artysty jest przepuszczanie świata przez własną osobowość, a nie wykonywanie zadania na określony temat. Dlatego też, gdy pytano mnie: "czy Solidarność odbiła się w pana twórczości artystycznej?" Odpowiadałem: "nie, tak jak malowałem akty i pejzaże, tak maluje to do dzisiejszego dnia".

Co robi artysta jak go zamkną?
W Strzebielinku powstała produkcja najrozmaitszych znaczków. Matryce do druku znaczków wykonywaliśmy z płytek PCV, którymi pokryte były korytarze. Chłopaki zdzierali je i przy pomocy zaostrzonych, metalowych rurek z długopisów oraz grubych igieł do kroplówek zaczęli tworzyć znaczki poczty obozowej. Powstał z tego "mały przemysł". Pilnujący Ubek zauważył nawet, że po moim przybyciu poziom znaczków się poprawił. Więźniowie przeszli do historii. Produkcja była kolosalna. Podejrzewam, że niektórzy ludzie handlowali tym na wolności. Mam zbiór takich wydruków, ale tylko tych, mojego autorstwa.
Co robi artysta jak go zamkną w takich ludzkich warunkach, dadzą mu jedzenie, dobre spanko, spokój? Cechą naszego zawodu jest to, że nie ma bezczynności. Bieda owszem jest, ale bezrobocia nie ma. Pewnego dnia przyszedł do mnie jeden z współwięźniów: "Namaluj mi portret, to bym dziewczynie wysłał". Ja mu na to: "Nie, ja pejzaże maluję, gołe baby. Nic z tego". Nie chciał się poddać: "No, ale spróbuj, dyplom masz przecież, prawda?" Gdy już namalowałem jednego, to reszta też chciała, abym ich namalował. Może mieli świadomość, że wchodzą do historii i chcieli się w niej zapisać. Moje portrety szybko znalazły się na wolności, przemycano je, w czym się dało.
Portretów współwięźniów wykonałem około czterystu, tyle jest w moi zbiorach, ale sądzę, że było ich więcej. Robiłem zawsze 2-3 portrety jednej osoby, ten artystycznie lepszy zostawiałem sobie, bardziej kiczowaty, a podobniejszy do modelu, oddawałem, a dodatkowo był zawsze jakiś próbny. Rysunki przemycałem na zewnątrz w bardzo prosty sposób. Na widzeniu oddawałem żonie brudną bieliznę, opakowaną w gazetę i obwiązaną sznurkiem. Klawisz brał na stół pakunek, rozpakowywał, sprawdzał, trząsł bielizną, następnie znowu pakował i obwiązywał sznurkiem. Nie sprawdzał czy coś było między gazetami.
Pamiętam, jak pewnego dnia współwięźniowie prosili mnie, żebym namalował męczennika Maksymiliana Kolbe. Miał być na tle drutów kolczastych i kominów krematorium, z napisem na górze "Strzebielinek", a na dole "Auschwitz". Odparłem im na to, żeby się opanowali, trzeba zachować proporcje. Nasz komin, który widzieliśmy, był od stołówki, a druty nie były podłączone do prądu. Dla nich to pozbawienie wolności było porównywalne z Oświęcimiem. Tłumaczyłem im, że tam ludzie umierali naprawdę, szli do gazu, byli rozstrzeliwani, a tutaj nikt do nas nie strzelał. Wprost przeciwnie, żyło nam się dobrze. Jedzenia mieliśmy pod dostatkiem, podrzucano nam nawet transporty jabłek i nie wiedzieliśmy, co z tym robić. Ktoś wpadł na pomysł, że można owoce sfermentować, a potem oddestylować. Z kuchni wzięliśmy duże gary do gotowania zup, jabłuszka pokroiliśmy, zalaliśmy wodą i domowym sposobem zaczęliśmy robić z jabłek bimber.
Kolejna ciekawa historia z internowania zdarzyła się, gdy z nudów zaczęliśmy wywoływać duchy. Wzięło się to z tego, że znaleźliśmy książeczkę o wywoływaniu duchów. Przygotowaliśmy stolik, z namalowanymi literami i cyframi, a na stoliku stawialiśmy spodeczek. Przy stoliku siadało 6-8 osób, wszyscy kładli swoje palce na spodeczek, jeden z nas był narratorem. Próbowaliśmy wywołać ducha Napoleona, czy Piłsudskiego: "Przyjdź!". Zadawaliśmy duchowi pytanie: "kiedy wyjdę?". Nic z tego za bardzo nie wychodziło, spodeczek nie drgnął, aż w końcu wpadłem na pomysł, aby wywołać ducha mojego ojca, który umarł dwa miesiące wcześniej. Podejrzewałem, że jego duch jeszcze krążył w pobliżu, szczególnie, że syn był internowany. Wywołaliśmy ducha Antoniego Trzaski, udało się. Zadaliśmy mu pytanie, o datę wyjścia na wolność jednego z współwięźniów. Dostaliśmy odpowiedź, spodeczek uniósł się, a strzałka pokazała datę: 20 października. Potem pytaliśmy o drugiego współwięźnia, ale narrator przekręcił nazwisko i już nic z tego nie wyszło. Wszelkie dalsze próby też się nie udawały. A 20 października wszedł do celi strażnik i powiedział: "Trzaska, pakować się, na wolność". Kolega, którego dotyczyła przepowiednia, oburzył się, że to on miał wyjść, a nie ja. Wyglądało na to, że duch podał moją datę, bo był to duch mojego ojca. Do dziś nie wiem, co o tej historii myśleć, być może ulegliśmy zbiorowej sugestii.
Po wyjściu z obozu internowania, przyjaciel załatwił mi zakup rysunków przez Bibliotekę Narodową. Pojechałem z nimi do Warszawy. Powiedziałem im, że to przecież rysunki wrogów ustroju, a Biblioteka Narodowa jest firmą rządową, więc chyba nie powinna zajmować się skupowaniem takich portretów. Odpowiedzieli, że są instytucją ponadczasową, której funkcją jest zbieranie wszystkiego, dlatego nie patrzą na wyraz polityczny. Zakupili część tych rysunków, około 20 sztuk, co pozwoliło mi przeżyć 3-4 miesiące po wyjściu.
Padła propozycja wystawy przy kościele, ale nie zgodziłem się na nią, bo byłem zdania, że moja sztuka nie nadaje się do wystawiania przy kościele, a poza tym nie lubię czuć się ograniczony przez miejsce.
Później kolega zaproponował mi zrobienie wystawy portretów Strzebieniaków w BWA – państwowym Biurze Wystaw Artystycznych [dzisiejsza Państwowa Galeria Sztuki]. Wystawa odbyła się 9 września 1983. Sądzę, że władza chciała pokazać, że są liberalni, otwarci, wyrozumiali, że potrafią przebaczyć artystom. Wystawa i tak była swego rodzaju demonstracją polityczną. Wałęsa miał być, ksiądz Jankowski mi rękę ściskał. Na wystawie pokazałem nie tylko więzienne portrety, ale i spacernik, korytarze, pejzaż widziany zza krat.





Zastrzeżenie:
Wykorzystanie materiałów zamieszczonych na stronie www.artin.gda.pl wymaga zgody Muzeum Narodowego w Gdańsku Prawa autorskie do materiałów posiadają autorzy oraz Muzeum Narodowe w Gdańsku. Cytowanie materiałów wymaga podania źródła i autora użytego fragmentu.