Artyści i naukowcy dla Solidarności

Gdańska Galeria Fotografii MNG

Projekt 2006

Projekt od 2007


Strona główna

Kalendarium Projektu

Katalog Niepokora

Poszukujemy

Uczestnicy Projektu

Kontakt

Linki

Galeria

Fotografie opublikowane w Niepokorze

Fotografie pozostałe z archiwum Projektu

Grafika

Rozmowy, relacje

Teksty literackie

Kongres Kultury Polskiej, Warszawa 11-12 XII 1981

Dokumenty

Obiekty




Galeria » Rozmowy, relacje


Jerzy Kamrowski

Romantyzm i placki kartoflane
fragmenty relacji, Gdańsk, maj 2006

Konspiracja? Czemu nie, ale bez sprzątania!
Pani H. W. podeszła do mnie na korytarzu: "Wiem, że nie jest pan ani w partii, ani niestety, w Solidarności, chociaż w ogóle chyba jest pan przyzwoitym człowiekiem, do tego jedynym, jakiego znam obeznanym z technikami graficznymi". Z tym "przyzwoitym" to miło powiedziane, ale jej chodziło nie o komplementy, a o sporządzenie matryc do powielacza, był bowiem rok 1982.
Taka matryca musiała być cienka i elastyczna, bo wkręcało się ją do pozbawionej taśmy maszyny do pisania, a jednocześnie dostatecznie sztywna i twarda tak, by uderzeniem klawisza można było w niej wyciąć wyraźną literę. Musiała także, co się samo przez się rozumie, być odporna na farbę drukarską. Poprosiłem o próbkę farby.
Po kilku eksperymentach już wiedziałem – trzeba pociętą na arkusze A4 bibułkę papierosową z "metra", później zastąpioną tak zwaną "przebitką", w czasach maszyn do pisania wykorzystywaną do sporządzania kopii, pokryć przy pomocy rakla kompozycją, składającą się z syntetycznego kauczuku, kilku kropel ksylenu, żywicy Baltol oraz petrolatum radzieckiego z dodatkiem asfaltu syryjskiego, wszystko w odpowiednich proporcjach. Taką mastikę należało przez kilka minut "dusić pod przykryciem na małym ogniu"
."Droga pani H. – oznajmiłem przy następnym spotkaniu na korytarzu – są trzy zasadnicze problemy do rozwiązania: potrzebna jest spora ilość "przebitki" (papier był reglamentowany, a nawet wcale go nie było i panie biurowe, żeby sporządzać dokumenty, cięły papier pakowy), po drugie trochę asfaltu syryjskiego, którym nie dysponuję, no i dużo miejsca, gdzie można by się rozłożyć z robotą". "Keine probleme" – z niemiecka odrzekła pani H. W., i w ten sposób zaczęło się moje konspirowanie, spiskowanie i knucie, choć w życiu do żadnej organizacji nie należałem.
Minęły ze trzy dni i pani H. W. wpadła z impetem do pracowni, którą dzieliłem z kilkoma osobami. Puszczając "perskie oko", konfidencjonalnie szepnęła na cały głos, a głos miała tubalny: "Upiekłam wspaniałego gnieciuszka z małym zakalcem, ale jest zjadliwy, może pan do mnie wdepnie na kawkę «de lur»? Kiedy już byłem w jej pokoju, informowała: "Polecimy w Romantyzm – jutro, o trzynastej trzydzieści pójdzie pan na placki kartoflane i kefir do tego baru mlecznego koło "Jubilera", tam będzie od trzynastej dwadzieścia pięć jadła naleśniki taka miła dziewczyna, ona pana pozna i spyta: "Czy pan Tadeusz?" – i potem się zaśmieje i powie, dla bezpieczeństwa, "przyślę panu list i klucz", i da panu klucz i kartkę z adresem, pod którym do osiemnastej, góra kwadrans po, może pan wyprodukować z pięćdziesiąt matryc na próbę, aha, i niech to wygląda, jakbyście się spotkali przypadkowo i się tak trochutkę, niezobowiązująco podrywacie, no wie pan…
"No tak, Romantyzm i placki kartoflane w barze mlecznym – pomyślałem – do tego kefir, dziwne zestawienie dla spiskowca-twardziela, który już nawet papierosa pali jak Humphrey Bogart w Sokole maltańskim.
Następnego dnia wariactwo konspiracji eskalowało – poszedłem na te placki, podeszła do mnie potężna dziewoja o nienachalnej urodzie i spytała: "Pan Tadeusz?". "Nie, Jerzy" – odparłem machinalnie, bowiem nie wiem, dlaczego oczekiwałem Maty Hari w typie Grety Garbo. "O Jezu, ale ma pan przecież flanelową koszulę w kratkę i nosi pan szelki". "Noszę". "I zna pan panią H. W.". "Znam". "Przecież wiedziałam, pani H. W. pokazała mi pana w bibliotece, pan ma na imię Tadeusz, niech się pan nie boi, nikomu nie powiem, tu jest list i klucz".
Na kartce był adres i wyrysowany schemat, jak dotrzeć – należało jechać tramwajem w stronę Oliwy, minąć przystanek przy kinie "Znicz" i wysiąść na następnym, zaraz po raptownym skręcie tramwaju w lewo, potem podejść kilka kroków. W sterylnej kuchni na stole leżała ryza "przebitki", na niej trzy papierosy marki "Carmen" (wolałbym "Zefiry"), obok mały termos z gorącą kawą, a w kartoniku po "Ptasim Mleczku" potrzebne surowce i wiadomość, że po skończonej pracy należy klucze zostawić na stole, a wychodząc, zatrzasnąć za sobą drzwi.
Sporządzenie mastiki poszło szybko, pokrycie nią tylko pięćdziesięciu arkuszy równie sprawnie. O siedemnastej gotowe matryce były prawie suche, a ja, popijając kawę i paląc papierosa, ze zgrozą zobaczyłem, w jakim stanie jest kuchnia – stół, podłoga, kuchenka elektryczna, nie wspominając już o dwóch garnkach, które służyły jako łaźnia wodna… Szorowanie tego wszystkiego (za jakie grzechy?) zajęło mi znacznie więcej czasu i energii, przysporzyło większego zdenerwowania niż właściwa robota – tak zresztą było za każdym razem, bo akcję powtarzaliśmy potem kilkakrotnie, i za każdym razem obiecywałem sobie, że więcej tego robić nie będę, i w tym postanowieniu trwałem aż do chwili, kiedy znów dostawałem list i klucz… Nic na to nie poradzę, do dzisiaj, kiedy słyszę o konspiracji, zlewa mnie zimny pot na myśl o sprzątaniu.

Negatywy w chanelowskim kostiumiku
(…) Któregoś dnia przed nieistniejącym już dzisiaj KMPiK-iem na Długim Targu spotkałem Jacka – fotografa. Poznałem go w czasach, kiedy przyjaźniłem się z fotografką Krychą Wariatką – to taka ksywa dla odróżnienia od Krychy Rozczochranej. Zdaje się, że Jacek już nie żyje, ale wtedy pod KMPiK-iem powiedział mi, że ma negatywy zdjęć dokumentujące bitwę z ZOMO przed Operą, a także sekwencję scen ze Stoczni. "Gdyby tak udało się je wywieźć, świat by zobaczył" – zamarzył. "Cóż, możemy spróbować – odrzekłem – musisz tylko sporządzić ich kopie, bo nie chcę brać odpowiedzialności za oryginały". Po dwóch dniach dostałem kilka fragmentów pociętego filmu. Ich przekazanie odbyło się w dworcowej toalecie. Babcia klozetowa z oburzeniem splunęła, widząc, jak obaj – z trudem, Jacek był obszerny – pakujemy się do jednej kabiny. "Chyba za szybko poszło" – wymamrotała złośliwie, kiedy rzucaliśmy drobne na talerzyk.
Była szansa na wywiezienie negatywów, bo okazało się, że Pepe jednak działał i na kilka dni przed Bożym Narodzeniem dotarła do nas wiadomość o możliwości wyjazdu Aliny, o bilecie na samolot do Frankfurtu – należało tylko załatwić przepustkę na przejazd z Gdyni do Warszawy, co było już zgoła niewielką komplikacją. Alina po wielu dniach permanentnego strachu i koszmarnego napięcia była tak szczęśliwa, że na moje: "ale coś powieziesz", w ciemno godziła się na wszystko.
"W czym pojedziesz?" – spytała matka. "W tym chanelowskim kostiumiku jest mi najlepiej – uśmiechnęła się kokieteryjnie Alina – no i oczywiście włożę futro". Zaczęliśmy oglądać futro – kompletnie się nie nadawało. Kostium owszem, wyglądał obiecująco. Żakiet w pasie był usztywniony taśmą, tak samo zresztą jak spódnica. "Żakiet chyba nie – prawie jednocześ­nie powiedziały matka z ciotką – ale ze spódnicy to jej chyba nie rozbiorą, i… zawsze będzie to mieć ze sobą, nigdzie nie zostawi". "Mam pomysł – rzekła ciotka, podeszła do szafy, wyjęła jedną ze swoich sukien i zaczęła z niej wypruwać wręcz identyczną taśmę – jak się włoży między dwa kawałki gurtu, dobrze sczepi, to sam diabeł niczego nie wymaca". Każdy odcinek filmu, dla bezpieczeństwa, został umieszczony w folii, której brzegi zaspawałem rozgrzanym nad gazem nożem. Tak spreparowane paseczki zostały przy pomocy plastra wklejone pomiędzy dwie taśmy, które należało teraz wszyć na powrót jako usztywnienie w pas spódnicy. "Jezus, Maria, nie na okrętkę i nie białą nitką – przeraziła się ciotka – daj to, trzeba krzyżykowym" i wszyła taśmy tak, że wcale nie było widać, żeby coś w spódnicy rozpruwano, a sztywnik składa się z trzech warstw. Zaczęliśmy miętosić spódnicę na wszelkie możliwe sposoby, ale pod palcami nic nie dało się wyczuć. "Może jechać" – stwierdziła ciotka, "nie da się nie przewieźć" – dodała matka, "najpierw trzeba odprasować" – z godnością stwierdziła Alina. W imię prawdy trzeba jeszcze dodać, że jeden fragment filmu się nie zmieścił, niestety, Alina miała talię osy. Ten na chybił trafił odrzucony zwróciłem Jackowi.
Minęły ze trzy, cztery miesiące, kiedy dostałem z Londynu list, opatrzony wielką pieczęcią "Ocenzurowano". Wysłany jeszcze przed Sylwestrem, zawierał serdeczne życzenia, całusy i takie tam różne czułostki, a także tajemniczy dopisek: "Dobrze, że te suszone grzybki zapakowaliście w folię, bo strasznie się spociłam. Nie wiedziałam, co z nimi zrobić, ale Pepe zna kucharza, który potrafi je ugotować". Cała Alina. (…)





Zastrzeżenie:
Wykorzystanie materiałów zamieszczonych na stronie www.artin.gda.pl wymaga zgody Muzeum Narodowego w Gdańsku Prawa autorskie do materiałów posiadają autorzy oraz Muzeum Narodowe w Gdańsku. Cytowanie materiałów wymaga podania źródła i autora użytego fragmentu.