Artyści i naukowcy dla Solidarności

Gdańska Galeria Fotografii MNG

Projekt 2006

Projekt od 2007


Strona główna

Kalendarium Projektu

Katalog Niepokora

Poszukujemy

Uczestnicy Projektu

Kontakt

Linki

Galeria

Fotografie opublikowane w Niepokorze

Fotografie pozostałe z archiwum Projektu

Grafika

Rozmowy, relacje

Teksty literackie

Kongres Kultury Polskiej, Warszawa 11-12 XII 1981

Dokumenty

Obiekty




Galeria » Rozmowy, relacje


Marek Latoszek

fragmenty rozmowy z Moniką Skorek, Gdańsk, grudzień 2006

Mam cztery małe ojczyzny - są to miasta, które ukształtowały moje poglądy i doprowadziły do tego, że w rezultacie stałem się badaczem "Solidarności".
Warszawa
 Urodziłem się w Warszawie. Przeżyłem w niej zarówno wojnę, jak i Powstanie Warszawskie. Z okupowaną Warszawą wiąże się kilka istotnych dla mnie wspomnień. Najważniejsze to pożegnanie ojca, którego widziałem po raz ostatni jako trzyletnie dziecko. Był w mundurze i wyruszał na front. Zamordowany na Ukrainie przez NKWD (tzw. "Katyń II").
Następne ważne wydarzenie to Powstanie Warszawskie, które było dla mnie wydarzeniem traumatycznym i to z kilku powodów. Mieszkałem wtedy z matką i ze starym wujem na Ochocie, która obok Woli, przeszła najstraszniejszy etap, związany z prowadzonymi tam intensywnymi walkami oraz operacją brygady Bronisława Kamińskiego. Dowodził on oddziałem Rosjan, w służbie Niemiec. To było pierwsze spotkanie z barbarzyństwem, które zapamiętałem na całe życie. (…)
Na moich oczach zastrzelono wujka. W pewnym momencie nie wytrzymał nerwowo i zaczął po niemiecku wymyślać jakiemuś oficerowi. Zostałem sam. Trauma tego przeżycia była tak głęboka, że powstała luka w mojej pamięci. Nie wiem jak do tego doszło, że w pewnym momencie zaopiekował się mną jakiś mężczyzna z podwarszawskich Włoch. Dla niego to też było korzystne, bo groziła mu wywózka do Niemiec. Zaczął podawać się za mojego ojca i dzięki temu oboje przeżyliśmy. Dostaliśmy się do kolumny uciekinierów, ale nie wiem dokładnie, w jakim kierunku szliśmy - czy na Pruszków, czy na Milanówek.
Bardzo rozpaczałem za matką. Przy pomocy "poczty pantoflowej" mój nowy opiekun wyłapał pośród krzyków, że ktoś powtarzał moje nazwisko. Dostaliśmy informacje gdzie jest matka. Była ranna, miała kilka odłamków w ciele i przebywała w szpitalu w Leśnej Podkowie. Dotarliśmy tam, warunki były koszmarne, straszne stłoczenie, ale w porównaniu do tego, co przeżyłem, wydawało się to rajem. Nie strzelali, nie gnębili, wydawali posiłki, ale najważniejsze było to, że odnalazłem matkę. Spędziliśmy tam kilka tygodni.
Po wyjściu ze szpitala mama zdecydowała się pojechać do Częstochowy. Mieszkała tam najbliższa rodzina zastrzelonego wujka. Niestety nie przyjęto nas najmilej. Nie można się temu dziwić, oni również mieli swoje kłopoty. Dali schronienie innym członkom swojej rodziny. Stamtąd obraliśmy kierunek na Kielce i to jest właśnie moje drugie miasto-ojczyzna. (…)
Kielce
W Kielcach zatrzymaliśmy się u siostry mamy i jej męża, była też babcia. Tam przeżyłem cały okres młodzieńczy, do czasu podjęcia studiów. Jednak był to nie tylko czas radości i zawiązywania przyjaźni. Wujek był związany z "leśnymi ludźmi", przez co poznałem kolejną dawkę zdarzeń związanych z wojną.
Pamiętam nauczycielkę ze szkoły podstawowej, panią Praussową, która wykazała się szaloną odwagą. Była w czasie okupacji zaangażowana w działalność Armii Krajowej i opowiadała swoim uczniom o tej działalności, o swoich przeżyciach. Mówiła nam o dramatach, jakie przeżywały formacje "leśnych ludzi". Przekazywała nam również wiedzę czerpaną z innych źródeł. Te lekcje "podziemnej historii" bardzo mi zapadły w pamięć. Wszyscy słuchaliśmy z zapartym tchem, nikt nic nie zdradził. Wolę nie myśleć, co by się stało, gdyby lekcje wyszły na jaw. (…)
W Kielcach poznałem wiele historii związanych z wojną i przejawami patriotyzmu. To stworzyło podwaliny mojej późniejszej działalności.
Kraków
Trzecią moją ojczyzną był Kraków, gdzie studiowałem na Uniwersytecie Jagiellońskim. Skończyłem dwa kierunki, co zajęło mi łącznie 10 lat. W 1956 roku przyłączałem się do manifestacji wolnościowych utrwalając ich sens przez Wolną Europę; pamiętam, że zbierałem datki na rewolucję węgierską. Miałem wspaniałych, sławnych profesorów, którzy nas ukształtowali. Często spotykaliśmy się w domu u któregoś z nich i dyskutowaliśmy, np. u Jana Hulewicza historyka oświaty (jego żona była sekretarką Mikołajczyka) i później u Pawła Rybickiego (socjologa).
W latach 70-tych, gdy mieszkałem już w Gdańsku i byłem świadkiem wydarzeń grudniowych, opowiadałem o tym na takich spotkaniach. Profesor i jego grono bardzo szczegółowo dopytywało, o to jak wyglądały strajki, jak się narodziły, czy strajkujący mają jakąś szansę. Optowaliśmy za nimi gorąco.
Gdańsk /mogę sporo zrobić poprzez działalność naukową/
Do Gdańska przyjechałem w drugiej połowie lat 60-tych. Wielkim zaskoczeniem było dla mnie to, że tutaj obowiązywał system wartościowania, który był mi całkowicie obcy i którego przez długi czas nie mogłem zrozumieć. W Krakowie układem odniesienia wartości był uniwersytet i moi profesorowie, których ideały przejąłem. Tutaj jeszcze nie było uniwersytetu, była Wyższa Szkoła Pedagogiczna. Spotykałem się z kolegami, którzy zajmowali się historią Gdańska lub pracowali w naukach humanistycznych i okazało się, że w Gdańsku takim układem odniesienia, wartością, miejscem, poprzez które robi się karierę był WUML – Wieczorowy Uniwersytet Marksizmu i Leninizmu. Po skonfrontowaniu z tradycjami Uniwersytetu Jagiellońskiego, kontrast był ogromny.
Początkowo byłem zachwycony Gdańskiem, jego urokiem, krajobrazami i perspektywami rekreacyjnymi. Później przyszły ważne wydarzenia polityczne. Przypominam sobie, jak w 1968 roku szedłem w protestującym tłumie, który wykrzykiwał hasła polityczne i żądania. W 1970 roku byłem już bardziej świadomy i znacznie mocniej wszystko przeżywałem, układałem sobie w głowie, jakieś zapewne naiwne, scenariusze, miałem własne poglądy na to, co się dzieje. Starałem się to zrozumieć, zacząłem się tym interesować, w taki sposób, by racjonalnie wyjaśnić te wydarzenia. (Ważne było to, że w dekadzie lat 70-tych badałem rodziny stoczniowców. Byli wśród nich tacy, którzy ucierpieli i nie bali się o tym mówić. Ostrożność była wskazana, bo natrafiałem też na aktyw i ukrytych milicjantów.)
Gdy zostałem badaczem Solidarności byłem już ideowo ukształtowany i widziałem potrzebę takich badań. Jednocześnie w tym czasie nastąpił ferment w życiu Gdańska. Sierpień 1980 roku był swojego rodzaju przeskokiem w świadomości społecznej. Odczuwało się zapotrzebowanie na te wydarzenia i chęć na dalsze starcia z komuną. Zintensyfikowała się moja działalność naukowa. Drogę do niej otworzyła mi działalność w PTSie – Polskim Towarzystwie Socjologicznym. Byłem przewodniczącym gdańskiego oddziału i organizowałem spotkania naukowe. Zapraszałem różnych sławnych naukowców, także tych związanych z opozycją. Gościliśmy między innymi, trzykrotnie Jadwigę Staniszkis, Andrzeja Tyszkę, który był w "Latających uniwersytetach", sławnych warszawskich socjologów, prof. Stefana Nowaka, Jerzego Szackiego, wybitnego łódzkiego socjologa Jana Lutyńskiego, czy też Andrzeja Tymowskiego. Tego ostatniego gościliśmy 3 maja i całe nasze spotkanie zostało obstawione i obfotografowane. Na zebrania przychodziło dużo ludzi, bywał Bogdan Borusewicz, Lech Bądkowski z całą drużyną, Hall i inni ludzie związani z opozycją.
Nasze Towarzystwo Socjologiczne spotykały różne szykany, zamykano nam kolejne sale. Najpierw straciliśmy salę na Uniwersytecie Gdańskim, po spotkaniu z Andrzejem Tyszką, ówczesny dziekan odmówił nam prawa do dalszych spotkań. Polowali też na listę obecności, ale jej nie dostali. Potem było kolejne miejsce, np. Politechnika Gdańska, i kolejne rozczarowanie, bo sali nie udało się utrzymać. Trzecim i ostatnim miejscem spotkań było Gdańskie Towarzystwo Naukowe. Uważano, że jest to miejsce trochę na odludziu, nie wiąże się bezpośrednio z uczelnią, dlatego nam go nie odebrano, ale nie obyło się bez problemów. Jednostki partyjne usiłowały przeprowadzać z nami różne rozmowy "profilaktyczne", gnębić takimi pseudo przesłuchiwaniami, ale w konwencji oficjalnej. To był okres hartowania się woli, przeciwstawienia się systemowi w takiej formule, która wydawała mi się możliwa. Nie czułem się wojownikiem, który wyjdzie na barykady i będzie walczył w sensie fizycznym. Natomiast wydawało mi się, że mogę sporo zrobić poprzez działalność naukową, a ponieważ spotykaliśmy się z szykanami władz, to dowodzi, że było to właściwe rozwiązanie.
W drugiej połowie lat 80-tych zaczęło się nachodzenie mnie w pracy i w Gdańskim Towarzystwie Naukowym przez wysłanników SB. Można się było jednak temu przeciwstawić. Nie wiem jakbym się zachował, gdybym działał gdzieś w podziemiu, gdybym był męczony i stosowano by wobec mnie jakieś tortury fizyczne. W sytuacjach, które polegały na łagodnym, ale dokuczliwym nacisku, to uważam, że można się było przeciwstawić. Moja opozycja polegała na tym, że kiedy mi odbierano jedno miejsce, to organizowałem spotkania w innym.
 Gdy naszedł mnie w uczelni pewien Esbek, ja natychmiast zrelacjonowałem to innym, także na Walnym Zebraniu PTS w Warszawie. Wydaje mi się, że wprowadziłem go w jakiś dyskomfort, bo gdy zaczął stosować wobec mnie metodę "kija i marchewki", ja zareagowałem nietypowo. Jego metoda polegała na tym, że mówił mi: "my wiele możemy zrobić, my bardzo możemy pomóc", a kiedy rozmowa nie szła po jego myśli dodawał: "my bardzo możemy zaszkodzić, my potrafimy gnębić". Tego więc dnia zdenerwowałem się i powiedziałem mu: "jeżeli pan nie przestanie mnie nachodzić, to ja złożę doniesienie do prokuratora". Oczywiście wiedziałem, że prokurator i on - to jest jedna partia. Wiedziałem, na czym ta gra polega, tym niemniej udałem "Greka". Udałem, że wierzę w praworządność socjalistyczną, w to, że prokurator może tutaj interweniować. Trochę go to zaskoczyło i szybko skończył. Oczywiście nie podpisałem, że zachowam rozmowę w tajemnicy. Było kilka takich sytuacji i zawsze zdecydowana postawa procentowała, choć były to rozmowy już nie "sam na sam", lecz w składzie osób z Zarządu.
Członkiem PTS-u był kierownik wydziału nauki w Komitecie Wojewódzkim. Pewnego dnia zatelefonował do mnie, informując, że chciałby zwołać zebranie i abym do niego przyszedł, zwracając się do mnie "towarzyszu". Odpowiedziałem, że po pierwsze nie jestem członkiem partii, a po drugie jestem przewodniczącym PTS-u, a on członkiem, więc jeśli chce się spotkać, to niech sam przyjdzie do mnie. Przyszedł i w gronie zarządu odbyliśmy zebranie. Oczywiście cały czas chodziło o jedno, mieli pretensje do polityki naukowej, którą prowadziłem. Nie podobali im się ludzie, których zapraszałem na spotkania i usiłowali w to ingerować.
Nie odpuściłem i dlatego sądzę, że można się było przeciwstawić. Na takim odcinku, na jakim ja działałem, nie na jakimś strategicznym, bardzo ważnym, związanym z działalnością, od której zależało życie ludzi. Szykany, które mnie dotknęły, były niczym w porównaniu z tym, co przeszli ludzie z opozycji, którzy byli w podziemiu. To, co ja robiłem, nie było bohaterstwem i nigdy bym nie śmiał się z nimi porównywać.
Pamiętniki Sierpniowe
W 1980 roku, w imieniu Gdańskiego Oddziału Polskiego Towarzystwa Socjologicznego i Pracowni Socjologii Ludzi Morza  IFiS PAN, zorganizowaliśmy konkurs pamiętnikarski "Sierpień ’80 we wspomnieniach". Spotkał się on z wielkim odzewem w całej Polsce. Początkowo konkurs adresowany był tylko do mieszkańców Gdańska, ale spontanicznie rozwinął się dalej. Zebraliśmy około 300 relacji. Publikacja była już złożona do druku, mieliśmy podpisaną umowę z Wydawnictwem Morskim. Niestety nie udało nam się ich wydrukować, ponieważ wybuchł stan wojenny. Nie zdecydowałem się na podziemną publikację, bo godziłoby to w autorów. Ukazały się trzy tomy, w nakładzie stu egzemplarzy. Ze względu na niski nakład, stanowią one ciekawostkę wydawniczą. Dodam, że później, już w zaawansowanych latach 90-tych przedłużyłem życiorysy pamiętnikarzy o dobre kilkanaście lat.
To była pierwsza praca o ruchu "Solidarności", potem wszedłem w tę problematykę i kontynuuję ją do dzisiaj. Stanowi jeden z nurtów badań, które prowadzę. Uważam, że w płaszczyźnie naukowej, wniosłem w swoich publikacjach coś nowego, ważnego, do wiedzy o Solidarności – jako wydarzenia i ruchu społecznego (na przykładzie publikacji w Arcanie, czy Oficynie Naukowej). Te prace sprawiają mi najwięcej satysfakcji spośród realizowanych tematów.
W latach 80-tych ukazały się natomiast tylko te trzy tomy "Pamiętników Sierpniowych", oczywiście pod zakamuflowanymi tytułami. Pierwszy nazywał się: "Metodologiczne problemy zastosowania metody biograficznej" i dotyczył strajków wybrzeżowych. Drugi nosił tytuł: "Konflikt społeczny w perspektywie pamiętnikarzy i badaczy" i odnosił się do relacji z kraju. Po opublikowaniu jednego z tych tomów, otrzymałem oficjalny list z Komitetu Wojewódzkiego PZPR, w którym sekretarz zwrócił się do mnie, abym tę publikację im przesłał, ponieważ partia jest zainteresowana poznaniem źródeł konfliktu sierpniowego. Nie zrobiłem tego, nie wierząc w reformę systemu, który już odrzuciłem całkowicie.
Nie pisałem artykułów do prasy podziemnej, z dwóch powodów, obawiałem się, że nie sprostam działalności podziemnej, nie miałem też zdecydowanej opcji politycznej. Po swoich przejściach życiowych, nie czułem się na siłach by angażować się w działalność podziemną. Oczywiście robiłem różne drobne rzeczy, zbierałem składki, kolportowałem podziemną prasę. To były takie bardzo łagodne formy uczestnictwa,  powszechne wówczas. Nigdy nie wszedłem głębiej w struktury podziemia. Nastawiłem się przede wszystkim na pracę naukową. Uwierzyłem, że te Pamiętniki Sierpniowe są tak ważnym dokumentem, że więcej będzie pożytku z takiej formy mojej pracy, niż z jakiejś działalności podziemnej. Może jest to wygodna dla mnie interpretacja.
Bardzo podziwiam ludzi opozycji, utrzymywałem z nimi kontakty i prowadziłem dyskusje, ale raczej w płaszczyźnie towarzyskiej. Dodam również, że nie miałem propozycji związanych z zadaniami dla Podziemia. (Wydaje mi się, że byłem tak trochę na boku tych układów gdańskich, co się wiąże z tym, że tutaj bardzo wielką rolę odgrywały przyjaźnie z czasów szkolnych, studenckich, które później się przeradzały również w działalność opozycyjną.) Czasami doskwierała mi moja "zewnętrzność" wynikająca stąd, że byłem człowiekiem napływowym, który miał zupełnie inny życiorys. Natomiast w środowisku humanistycznym, byłem jednym z bardzo niewielu, którzy nie działali w WUML-u - to dawało pewną karierę i całkiem wymierne korzyści materialne, a także szansę na pozycję. Ci ludzie byli forowani przez partię. Wolę jednak działać konsekwentnie, niż być człowiekiem, który dokonuje koniunkturalnych zwrotów, w zależności od sytuacji. W swojej jawnej działalności, nie uznawałem żadnych kompromisów. Chlubię się tym, że nie byłem nigdy w partii, ani w tzw. organizacjach sojuszniczych.





Zastrzeżenie:
Wykorzystanie materiałów zamieszczonych na stronie www.artin.gda.pl wymaga zgody Muzeum Narodowego w Gdańsku Prawa autorskie do materiałów posiadają autorzy oraz Muzeum Narodowe w Gdańsku. Cytowanie materiałów wymaga podania źródła i autora użytego fragmentu.