Anna Maria i Jacek Mydlarscy
Manifestacje obecności fragmenty rozmowy z Katarzyną Korczak, Sopot,
sierpień 2006
Wykłady z historii - (…) Dostrzegałam, że zagranicznym
dziennikarzom brakuje zwyczajnych informacji o Polsce – z historii, tradycji –
mówi Anna. – To ja im tłumaczyłam, dlaczego Pomnik Poległych Stoczniowców w
Gdańsku buduje się w takiej, a nie innej formie. Co oznacza w polskiej
tradycji narodowej kotwica. Jak wyglądał symbol Polski Walczącej w czasie
drugiej wojny światowej. Większość zagranicznych przybyszów nie wiedziała nawet,
co to było Powstanie Warszawskie. Rzeczy, które nam wydawały się oczywiste i
znane, były dla nich niezrozumiałe. Próbowałam im robić regularne wykłady.
Słuchali z ogromnym zainteresowaniem i okazywali wdzięczność. Byli bardzo
złaknieni informacji. (…) – W czasie pierwszej tury Zjazdu jeden ze
szwedzkich dziennikarzy, chyba z "Aftonbladet", miał pomysł, żeby zrobić rozmowę
z typową polską rodziną z dwójką dzieci w ich mieszkaniu w bloku – opowiada
Anna. – Chciał wiedzieć, jak żyją, jakie mają zarobki, jak mieszkają, jak
pracują, ile stoją w kolejkach, jaki jest ich standard życia itp. I dopiero na
tle przeżyć tej rodziny chciał opisywać przebieg zjazdu. Nikt nie chciał
wystąpić. Chodziło o podanie imion i nazwisk, zrobienie zdjęć. Nie to, że
ludzie się wstydzili. Wszyscy się po prostu bali wpuścić zagranicznego
dziennikarza do domu! W żaden sposób nie mogłam znaleźć ludzi, którzy go do domu
wpuszczą. To nieuchwytne momenty, które zupełnie wypadają z głowy. Wybawił mnie
Kazimierz Nowosielski. Oni – żona bibliotekarka – wtedy mieli dwójkę dzieci i
mieszkali w bloku. Też się wahali, ale się zgodzili. Ja też u nich wcześniej nie
byłam, to był początek naszej bliższej znajomości, bo Kazio był przedtem moim
wykładowcą na Uniwersytecie Gdańskim. (…) – Po pierwszej turze Zjazdu spora
część dziennikarzy wyjechała do swoich krajów i wróciła na drugą turę – z
prezentami dla mnie. Na przykład norweski komunista ze złotym zębem przywiózł mi
cztery paczki proszku do prania. Z kolei lewicujący dziennikarz z Ameryki
przywiózł mi na drugą turę zjazdu pełne wydanie – polskie i angielskie – utworów
Czesława Miłosza. Mam te książki w domowej bibliotece do dziś. A proszek wtedy
bezcenny, już dawno pozostał tylko miłym wspomnieniem. (…)
Z ręcznikiem i szczoteczką – Ponieważ związek Solidarność
został zawieszony, a później zdelegalizowany, na początku 1982 roku ja i moje
koleżanki tłumaczki dostałyśmy wypowiedzenia – wspomina Anna. – Postanowiłyśmy
walczyć w Sądzie Pracy. Były wśród nas Teresa Zabrza i Kasia Kietlińska, która
już wtedy przymierzała się do wyjazdu z Polski na stałe. W wypowiedzeniach od
syndyka – likwidatora NSZZ "Solidarność" – była motywacja, że ponieważ mamy
niepełne etaty, muszą nas zwolnić. Ale były jeszcze odnośniki do przepisów stanu
wojennego. – Poszłam do Sądu Pracy z ręcznikiem i szczoteczką do zębów,
bo jednak obawy były spore – wspomina Anna. – To się gdzieś w Gdańsku odbywało.
Przebieg rozprawy okazał się dość humorystyczny. Była tylko pani sędzina i
protokolantka. Zaczęłam podniośle mówić, że zatrudniał mnie sam Lech Wałęsa, że
jego podpis był na dokumencie i tylko on może mnie zwolnić, a nie syndyk. A pani
sędzia wprost huknęła "Co pani mi tu za głupoty opowiada, przecież pani
doskonale wie, że musieliśmy was zwolnić!". Rozbiła moje przygotowane –
patetyczne – wystąpienie. Mówiła "my", czyli brała w tym czynny udział. Krótko
mówiąc, nie udało się nam przeprowadzić zamierzonych demonstracji na sali
sądowej. Nie było tam zresztą żadnej "sali sądowej", był pokoik, rozmowa niemal
w cztery oczy, była tylko protokolantka, zero praworządności, trudno nazwać to
rozprawą. Miejsce do zamanifestowania sprzeciwu było wyłącznie na ulicy.
Petardą w krzyż– Już 16 grudnia 1981 roku – w rocznicę
krwawych wydarzeń grudniowych w 1970 roku – zgodnie z obyczajem – powinny się
odbyć uroczystości pod Pomnikiem Poległych Stoczniowców – wspomina Anna. I tam
miała być odprawiana msza. Myśmy z Jackiem oczywiście poszli. Teraz się mówi, że
przybyło na miejsce około dwustu tysięcy ludzi. Przebieg zdarzeń miał scenariusz
naprawdę bardzo dramatyczny. Pomnik był całkowicie otoczony, odizolowany
kordonem ZOMO. Myśmy szli w dość dużej grupie, która próbowała się dostać pod
Pomnik od strony Gdańskiej Biblioteki PAN. Znajdowaliśmy się tuż za księdzem w
sutannie przygotowanym do odprawienia mszy pod Stocznią. Stał kordon ZOMO, ale
dosyć spokojny. Słychać było, że gdzie indziej się biją. I ksiądz odprawił mszę
na stopniach Biblioteki PAN. Byliśmy bardzo blisko. W momencie, kiedy ksiądz
usłyszał odgłosy walki dobiegające od strony Błędnika, ruszył w tamtą stronę.
Tuż przed nim niesiono krzyż. Byliśmy parę metrów za nim w dużym, bardzo dużym,
tłumie. Ksiądz – z monstrancją w ręku – próbował sytuację uspokoić. Ale to było
już niemożliwe. Z kordonu ZOMO strzelono prosto w krzyż gazową petardą. W krzyż
nie trafili. Trafili natomiast w księdza. Księdza gdzieś tam wynieśli, bo chyba
zemdlał. Nic mu – zdaje się – poważnego się nie stało. Mnie przeleciała taka
petarda koło policzka. (…) – Sytuacja ta kojarzy mi się z innym – do dziś
niewyjaśnionym zdarzeniem z Grudnia 1970 roku – którą opowiadał mi, nieżyjący
już, ojciec, Władysław, lekarz medycyny. Pracował w szpitalu w Stoczni
Gdańskiej. Było to w grudniu 1970 roku, podczas strajku w Stoczni. Nad
szpitalem, który mieścił się tuż przy bramie nr 2, latał helikopter. Wszyscy się
wychylali przez okna, pielęgniarki, lekarze. Był wśród nich mój ojciec.
Oczywiście na dachu znajdował się wielki czerwony krzyż. Pod budynkiem stał
młody chłopiec – jeden z chorych – patrzył, co się dzieje. I w pewnym
momencie z helikoptera poleciała seria z ciężkiego karabinu maszynowego. Kula
przeleciała nad głowami pielęgniarek, trafiła w rentgen i przebiła go.
Inna kula trafiła chłopca. Wniesiono go do szpitala, umarł na rękach
pielęgniarek. O tym fakcie słyszałem tylko w relacji ojca, nigdzie go nie
opublikowano, nie słyszałem o nim z innych źródeł. Nie mam pojęcia, jak
nazywał się chłopiec. (…)
Z Vonnegutem i Styronem w taksówce do Gdańska (…)
Zadzwoniła do mnie pani Małgorzata Czermińska, dziś profesor UG. Wiedziała, że
telefony są na podsłuchu, więc dość enigmatycznie starała się dać mi do
zrozumienia, że powinnam się skontaktować z Marianem Terleckim, że jest ważna
sprawa do załatwienia. Mówiłam, że nie mam czasu, a ona – że muszę. A chodziło,
jak się okazało, o przywiezienie Kurta Vonneguta i Williama Styrona z
Warszawy do Gdańska na wywiad z Wałęsą. Był to moment, w którym Marian Terlecki
przestał się ukrywać i działał (w zalążku dzisiejszego Video Studio) u
pallotynów we Wrzeszczu. Pojechałam tam do niego, żeby odebrać instrukcje, co
mam zrobić. Okazało się, że Vonnegut i Styron przyjechali do Polski in cognito
jako wysłannicy światowego PEN Clubu, żeby sprawdzić sytuację po stanie
wojennym. Było to dość zabawne, bo jak bardzo znani pisarze mogą zachować swój
pobyt w Polsce w sekrecie przed totalitarną władzą? Spóźniłam się do
Warszawy, bo samolot z Gdańska do Warszawy nie poleciał, była mgła. Byłam więc
spóźniona na umówione z nimi spotkanie. Musiałam samodzielnie odnaleźć ich w
Warszawie, bo w redakcji "Literatury na świecie", gdzie mieliśmy się spotkać,
już ich nie było. Wpadłam na pomysł, że mogą być w hotelu "Victoria".
Istotnie tak było. Weszłam do pokoju Vonneguta, a on na mnie popatrzył – miałam
poczucie, że podsłuchy są wszędzie – i powiedział z radosnym uśmiechem
"O, gdański łącznik!". Vonnegut zaprosił mnie najpierw do udziału
w spotkaniu u ambasadora USA. W Warszawie w domu ambasadora Davisa
było przyjęcie, na którym byli wszyscy redaktorzy podziemnej prasy. Cały
podziemny świat był na jednej imprezie. Dokonano kilku transakcji. Na przekład
Vonnegut kupił kilka filmów, których produkcję wstrzymano, i je wywiózł.
Przedziwne rzeczy się działy. Później z Vonnegutem i Styronem oraz żoną Styrona,
Rose, jechaliśmy taksówką (polonezem!) do Gdańska, popijając po drodze whisky.
Opowiadałam im o Polsce, o Solidarności. Dojechaliśmy do Hotelu Hevelius w
Gdańsku, gdzie czekał Marian Terlecki, Vonnegut i Styron spotkali się z
Wałęsą. Prosto z hotelu biegłam na dworzec – wsiadłam i pojechaliśmy z
Jackiem i dziećmi na narty. Jak wróciliśmy – były chrzciny Wałęsówny. Marii
Wiktorii. Były tłumy ludzi, tam spotkaliśmy Mariana Terleckiego, a zaraz po
chrzcinach znowu go aresztowano. Wtedy już Styron i Vonnegut interweniowali na
forum międzynarodowym, starali się o jego uwolnienie.
Metafizycznie na Szlaku Papieża – Były też i wyjazdy
wspólne z udziałem dominikanów, księdza Krzysztofa Niedałtowskiego i
przedstawicieli środowisk twórczych – mówi Anna. To był rok 1986 albo 1987. Na
przykład pojechaliśmy do Dębek. Mieszkaliśmy w malusieńkich pokoiczkach i
spotykaliśmy się na wykładach i dyskusjach w domu rekolekcyjnym. Pamiętam, że
byli wtedy Kinaszewscy, Nowosielscy. – Klimat panował bardzo przyjacielski –
wspomina Jacek. – Ojcowie Bolesław i Stanisław – jeszcze z kimś – zmywali
naczynia ze śpiewem na ustach. – Ale atmosfera była też intelektualnie
rozgrzana do czerwoności – dodaje Anna. – Bo się wydawało, że wszystko, co
powstanie od strony intelektualnej będzie miało niesamowitą jakość. – Wyjazd był
rewelacyjny. Pamiętam momenty humorystyczne. Był okres strasznej biedy. Zdarzyło
się to z kolei przy wyjeździe z rodzinami w góry, do Małego Cichego. Do Dębek
pojechali sami dorośli, bardzo skoncentrowani intelektualiści. Wyjazd
w góry organizował ojciec Józef Puciłowski (…). Oderwał się totalnie od
realiów przyziemnych i niezbyt szczegółowo policzył miejsca. Powstały w
związku z tym bardzo szczególne konfiguracje. Miał być pokój na rodzinę. Tylko
nieliczni dostali pokój dla siebie. Skończyło się na tym, że my – we czwórkę –
spaliśmy w jednym łóżku, a w pokoju było jeszcze kilka osób. Metafizycznie
przeżywaliśmy wędrówkę do kaplicy na Wiktorówkach i innych miejsc
usytuowanych na Szlaku Papieża. Był to wyjazd bardzo radosny. Były akcenty
sportowe, jeździliśmy na nartach. Trudności z zaopatrzeniem wciąż trwały. Ale
jedliśmy świetne góralskie potrawy. Na śniadanie dostawaliśmy zwykle żółty ser
nazywany "Zemstą Reagana". Taki okrągły, pomarańczowy, amerykański, z darów.
(…)
Bojkot był bojkotem Jacek obronił dyplom w październiku
1982 roku – opowiada Anna. – Z powodu stanu wojennego wydłużono w szkołach
wyższych ferie zimowe, potem wydłużono zajęcia. (…) Jacek malował swoje
abstrakcyjne obrazy i jak się pojawiła możliwość prezentacji prac
w nieoficjalnych galeriach, on w sposób naturalny w nich uczestniczył.
Wszystko zaczęło się właściwie od wystawy paryskiej w Grand Palais des Champs
Elysees pod patronatem ministra kultury Francji, Jacka Langa, a więc impuls był
zewnętrzny. (…) To był początek kariery artystycznej Jacka – kontynuuje Anna. Po
niej dostawał zaproszenia na ekspozycje indywidualne w Niemczech i we Francji.
Jeździł do innych krajów zachodnich. Od tej pory nieprzerwanie wystawiał na
Zachodzie. – Natomiast w Polsce w tym czasie trwał bojkot – przypomina Anna.
– Uczestnictwo w wystawach podziemnych było już nie tylko powstrzymywaniem się
od imprez oficjalnych, ale czynnym działaniem w obiegu nieoficjalnym, pewną
deklaracją. Tak samo jak publikowanie w drugim obiegu. To było co innego niż
powstrzymywanie się od publikowania w pismach skompromitowanych, jak to się w
Solidarności mówiło – w mediach reżimowych. Przed 1981 rokiem w Galerii w
kościele św. Michała w Sopocie młodziutki wówczas ksiądz Krzysztof Niedałtowski
organizował niezależne wystawy. I to miało swój sens. Nie zapomnę jednego
epizodu. Prof. Stanisław Horno-Popławski, wielki autorytet, światowej klasy
mistrz sztuki rzeźbiarskiej, jakąś małą rzeźbkę przyniósł, inaczej przecież
zdominowałby wszystkich. (…) – W 1984 roku w Galerii MDM Jacek wziął
udział w wystawie "Dziewiętnastu młodych z Gdańska", którą urządzał Jurek
Brukwicki. Była to ostatnia oficjalna wystawa w Polsce, wkrótce potem
Galeria MDM przestała istnieć. Jurek potem wszedł w organizację wystaw
niezależnych. Równolegle trwała ekspozycja w prywatnym mieszkaniu. Szef Galerii
MDM i Jurek przyjaźnili się, organizowali różne rzeczy, ale ta galeria oficjalna
nie była bojkotowana. Po wernisażu w MDM uczestnicy udali się na wystawę Jurka
Medyńskiego. Na jakieś strychy się szło, opłotkami. Noc, ciemno, krążyliśmy. I
tam się pojawiali bardzo znani krytycy – Jacek Woźniakowski, Wojciech Skrodzki,
któremu się cały czas wydawało, że ktoś nas śledzi. – Utkwiła mi w pamięci
jedna z ostatnich wystaw w Galerii MDM – indywidualny pokaz obrazów Hanny
Karczewskiej, która znakomicie się wkomponowała w ówczesny nastrój konspiracji i
niedopowiedzeń. (…) Hania i wcześniej tworzyła w takim samym klimacie. Tymczasem
krytycy "dorabiali" teorię, że wszystko to powstało pod wpływem wrażeń po
ogłoszeniu stanu wojennego. Nie uważam, że udział w wystawach poza oficjalnym
obiegiem wymagał szczególnej odwagi czy bohaterstwa. I nie mogę powiedzieć, że
towarzyszyły naszym działaniom jakieś specjalne dramatyczne okoliczności.
Znacznie gorzej byśmy się czuli, gdybyśmy wystawiali oficjalnie.
|