Artyści i naukowcy dla Solidarności

Gdańska Galeria Fotografii MNG

Projekt 2006

Projekt od 2007


Strona główna

Kalendarium Projektu

Katalog Niepokora

Poszukujemy

Uczestnicy Projektu

Kontakt

Linki

Galeria

Fotografie opublikowane w Niepokorze

Fotografie pozostałe z archiwum Projektu

Grafika

Rozmowy, relacje

Teksty literackie

Kongres Kultury Polskiej, Warszawa 11-12 XII 1981

Dokumenty

Obiekty




Galeria » Rozmowy, relacje


Szymon Pawlicki

Jesteśmy takimi samymi robotnikami
fragment rozmowy z Grażyną Goszczyńską i Stefanem Figlarowiczem, Ślesin, wrzesień 2006

Przyłączamy się do strajku
To taki trochę chichot historii, bo to my, aktorzy teatru gdyńskiego, po rozmowie z ks. Hilarym Jastakiem jako pierwsi podjęliśmy decyzję o tym, żeby pojechać do stoczniowców do Gdyni. W Gdańsku tworzył się MKS, a Gdynia tkwiła na początku sama. To było 18 sierpnia, kiedy zdecydowaliśmy, że trzeba ich jakoś wspomóc. Szybciutko zrobiliśmy ekipę, ty – to, ty – tamto i z wierszykami pojechaliśmy do Stoczni Komuny Paryskiej. Nikt tego nie reżyserował, każdy miał jakiś swój program. Nasz przyjazd tam i wystąpienie na lorze, na takiej platformie, z której przez jakiś fatalny mikrofon te teksty mówiliśmy, te szare oczy, ci ludzie przemęczeni, leżący tam w Stoczni – tego do końca życia nie zapomnę. Andrzej Kołodziej był przywódcą – młody chłopak, prosty robotnik. Miał nieprawdopodobną siłę przekonywania. Przez czterdzieści osiem godzin tych ludzi zachęcał, podtrzymywał na duchu. Już później przyjechał do Stoczni Gdańskiej Maciek Prus z Teatrem "Wybrzeże" i o tym wszyscy wiedzą, ale to było bardziej tak (…), jakby do dyrekcji przyjechali. U faktycznych robotników, u przyjaciół na terenie Stoczni, a nie w Sali BHP, to myśmy pierwsi byli. Historia jakby zapomniana. W Teatrze dokonaliśmy takiego wyboru, że przyłączamy się do strajku. Wraz z Wiesią Kosmalską zostaliśmy delegatami do Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Stoczni Gdańskiej.
Krysia Meissnerówna wówczas reżyserowała u nas w Teatrze Mistrza Piotra Pathelina i od niej dowiedzieliśmy się najwięcej, co się dzieje. My – zamknięci w tym teatralnym getcie – nie bardzo wiedzieliśmy, co i jak. A ona, wiecie, z Warszawy… Stefan Iżyłowski mieszkał obok stoczniowców i też wiedział, co się zaczyna. Troszeczkę pobłogosławił nas ks. Hilary Jastak, żebyśmy tam pojechali. Był tam już wcześniej, udzielił błogosławieństwa, rozgrzeszenia. Awantura z tego była, bo ich umocnił, zapalił, utwierdził, że słusznie robią. Dużo o tym wie Krzysztof Wójcicki – pisarz, ówczesny kierownik literacki, późniejszy dyrektor naczelny Teatru.

Będzie miał kto po mnie poprawiać
To było 2 września 1980 roku, kiedy już odblokowali telefony po strajku. Wreszcie dodzwoniłem się do ojca do Konina. Ojciec wiedział, że się w czymś upaprałem, że coś się tam dzieje i ja w tym funkcjonuję. I mówi: "Szymon, czy ty wiesz, co ty robisz? Ty masz żonę, dzieci, bierzesz za nich odpowiedzialność. Z kim ty walczysz? Nie wygracie. Zastanów się, co robisz!". A ja pełen euforii, bo porozumienia były już podpisane, pytam: "Jak długo byłeś w Kijowie?". "Co się głupio pytasz, przecież wiesz, że osiemnaście godzin w 1920 roku". "Jak byłbyś tam do dzisiaj, to ja nie musiałbym po tobie poprawiać!". Oczywiście ojciec swoim przyjaciołom, towarzyszom walki, opowiadał, jak mu ten Szymon powiedział. Kiedy zmarł, leżałem w więziennym szpitalu, potłuczony, na pogrzeb nie chcieli wypuścić. Myślę sobie, rany boskie! Jak ja mogłem coś takiego powiedzieć! Cholera jasna, ojciec miał rację, ale jakie szczęście, że mam dwóch synów, będzie miał kto po mnie poprawiać. A jak już wyszedłem z tego pierdla, to trzeba było dalej działać, żeby nas dzieci nie musiały wyręczać. Tym bardziej że ci wszyscy doświadczeni przez stan wojenny, więzienia, wcale nie wyszli pozałamywani, poprzerażani. Byli jeszcze bardziej zdeterminowani.

Jesteśmy takimi samymi robotnikami
Jeżeli mnie pytasz, dlaczego strajkowaliśmy w kulturze, to Ci odpowiem. Wygraliśmy. Porozumienia podpisane, a co z kulturą, kto się o nią upomni? My jesteśmy takimi samymi robotnikami, tyle że w kulturze, jak ci, co w stoczni w elektrowniach, tramwajach. Musimy walczyć o swoje. Organizujemy komitet? Organizujemy! Ciach mach, osiemnaście czy dwadzieścia osób się znalazło. Służba zdrowia pod egidą Alinki Pieńkowskiej swój strajk już założyła, to myśmy się dołączyli. Za chwilę przyszła oświata i trzy komitety strajkowe w Urzędzie Wojewódzkim w Sali Kominkowej już siedziały. Trzeba było walczyć! Nam się wtedy wydawało, że przede wszystkim najważniejsza jest wielkość nakładów na kulturę. Jeśli wolne związki już mamy i możemy się organizować, to teraz walka z cenzurą zostaje, ale najpierw załatwmy sprawę finansowania dla kultury. I popatrz jak szybko my wszyscy, całe społeczeństwo dokształciło się, żeby dojść do tego, co w końcu zrobił Wałęsa. Proszę bardzo, towarzysze radzieccy w prawo zwrot, kierunek na wschód, naprzód marsz. Czy wtedy kiedy strajkowaliśmy było to do pomyślenia, że jest to możliwe? Jeden (…) elektryk ze Stoczni wyprowadził całą Armię Czerwoną z terytorium Polski i tego nikt nie pamięta. (…)

Czy nas odbijecie?
Za co mnie wsadzili do pierdla? Za nieodstąpienie od działalności związkowej po ogłoszeniu stanu wojennego. Dlatego, że pozwoliłem sobie po premierze w Teatrze Dramatycznym pojechać do Stoczni i wejść w skład Komitetu Strajkowego. 16 grudnia, jak rozwalili czołgiem bramę, wygarnęli mnie razem ze wszystkimi do sali BHP. Tam się przyglądali, "prosimy, panie Szymonie do salki obok" – i tam nas skuli. Potem w sukę i wywieźli. Tu przepiękna rzecz – nie całkiem człowiek umrze, zawsze jakiś ślad zostaje. Wiozą nas ze Stoczni przez Przymorze na Okopową. Ja miałem ze sobą całą torbę ulotek komunikatów strajkowych i Krzyś Dowgiałło na ich odwrocie napisał tekst: "Wiozą nas tym samochodem. Gdańszczanie, czy nas odbijecie? Powiadomcie ks. Bogdanowicza". I podpisy. Trzy takie kartki w trąbkę zwinięte przez szparkę wentylatora na dachu więźniarki przez kratkę wyrzuciłem. Mija jakiś czas, jestem na wolności, a ks. Bogdanowicz: "Panie Szymonie, kartka od pana dotarła. Ja ją mam. Wszystko o was wiedzieliśmy". Nie całkiem człowiek umiera.

I to uchowałem
To prześcieradło (płócienna tkanina z autografami aresztowanych) to twórczość więzienna z Potulic. Tam siedzieli moi koledzy, którzy razem ze mną mieli sprawę i dostali wyroki. Ja byłem wtedy w więziennym szpitalu na Kurkowej. Trafiło do mnie na jakimś widzeniu. Ktoś tę szmatkę przy ciele przyniósł. Trzeba ją było z Potulic przez umyślnego wywieźć, przywieźć do Gdańska, trafić na Kurkową i mnie doręczyć. Cały czas przesiedziała ze mną.
– A tam w areszcie nie było rewizji?
– Ja byłem w tym dobry. Cały blok listowy przeniosłem przez wszystkie możliwe kipisze, żeby podać kapelanowi i żeby za bramę z Kurkowej wyniósł, więc i to uchowałem.

Biało-czerwona na krzyżu
SF – Mówisz, że z Twojej inicjatywy powstał krzyż przed Urzędem Miejskim w Gdyni, a potem w stanie wojennym, nocą zawiesiłeś na nim flagę w kształcie V?
SP – Nocą? Nie! Wystąpiłem w imieniu franciszkanów o zgodę na remont i renowację obiektów sakralnych na terenie miasta i taką otrzymałem. Oczywiście zrobiliśmy najpierw, dla zmyłki, krzyż przy kościele franciszkanów… Nasi ludzie załatwili podnośnik, kosz i w tym koszu wjechaliśmy do góry na krzyż przed Urzędem Miasta. Tam cykliniarkami go zdrapywaliśmy, polakierowaliśmy na nowo. Miałem wcześniej przygotowaną tę szarfę. Kiedy wszystko było już gotowe, w ostatnim podejściu wjechaliśmy do góry we dwóch. Przez ramiona krzyża przerzuciliśmy biało-czerwone, podnośnikiem zjechaliśmy szybko w dół. Niżej te biało-czerwone łączyły się w jedną szarą, kolory zamazywały się, a od dołu szarfa była czarna. Tak była namalowana. Odradzała się na samej górze jak zwycięstwo. To był mój pomysł, a wykonała to pracownia malarska w Teatrze Miejskim w Gdyni. Malował to Leszek, nazwiska nie pamiętam. I wisiała godnie przez pół godziny, może godzinę. Panie, które opiekowały się tym krzyżem, takie Matki Polki, to obserwowały. Podnośnik odjechał, a myśmy się rozpierzchli. Przyjechała ubecja, strażacy i zaczęli szarpać. Podobno ten krzyż jęczał, skręcał się cały, zerwać tego nie mogli. Szarfa była solidnie przybita do ramion miedzianymi gwoździami, które sam nacinałem. Było to 15 lub 31 sierpnia, już nie pamiętam. I potem wyobraź sobie, minął rok, może dwa, ktoś do mnie przyjeżdża i mówi: "Panie Szymonie, ja w krzakach znalazłem kawałek tej szarfy, co ją zrywali. Chciałby ją pan mieć?". Mam ją do dziś w skrzyni w domu. Nie wiem, co z nią zrobić? Jestem w takim wieku, że zdaję sobie sprawę, że coś, co jest cenne, nie musi być cenne dla moich potomnych, więc mając tę świadomość, przekażę ją do muzeum. Na trumnę nikt mi jej nie położy, bo nie będzie wypadało, aczkolwiek bym sobie tego życzył.

60 milionów. 21 postulatów
DOWÓD WPŁATY/POKWITOWANIE
kwota: 60 MILIONÓW
adresat: AGENCJA ARTYSTYCZNA FUNDACJI GOSPODARCZEJ NSZZ "SOLIDARNOŚĆ",
ODDZIAŁ GDAŃSK,
tytuł: DAROWIZNA
nadawca: SZYMON PAWLICKI.

Te pieniądze to dar od Kaszpirowskiego. Czek od niego zrealizowałem w Łodzi – odebrałem gotówką i zaraz w tym samym banku wpłaciłem na konto Fundacji Solidarności, któ­ra zbierała pieniądze na pomnik. Dał mi je w Gdańsku za uścisk ręki Wałęsy. W 1990 roku przyprowadzono Kaszpirowskiego do mnie, żebym umożliwił mu spotkanie z Wałęsą. Ja na to: "A co pan jest w stanie dla nas zrobić?". A co trzeba? "Taki pomnik, 21 postulatów, stawiamy i brakuje pieniędzy…". "A ile potrzeba?". "No, z sześćdziesiąt milionów złotych". "Nie ma sprawy". Wypisał czek na moje nazwisko i przekazał go w czasie spotkania w Stoczni Gdańskiej.





Zastrzeżenie:
Wykorzystanie materiałów zamieszczonych na stronie www.artin.gda.pl wymaga zgody Muzeum Narodowego w Gdańsku Prawa autorskie do materiałów posiadają autorzy oraz Muzeum Narodowe w Gdańsku. Cytowanie materiałów wymaga podania źródła i autora użytego fragmentu.