Artyści i naukowcy dla Solidarności

Gdańska Galeria Fotografii MNG

Projekt 2006

Projekt od 2007


Strona główna

Kalendarium Projektu

Katalog Niepokora

Poszukujemy

Uczestnicy Projektu

Kontakt

Linki

Galeria

Fotografie opublikowane w Niepokorze

Fotografie pozostałe z archiwum Projektu

Grafika

Rozmowy, relacje

Teksty literackie

Kongres Kultury Polskiej, Warszawa 11-12 XII 1981

Dokumenty

Obiekty




Galeria » Rozmowy, relacje


Jerzy i Barbara Puciata

Panowie artyści, błądzicie!
fragment rozmowy z Katarzyną Goc, Bydgoszcz, sierpień 2006

Były naciski…
Latem 1980 roku zaczęły się rozruchy – Lublin, później Wybrzeże, strajki w całym kraju. Zaczęliśmy myśleć, co my mamy zrobić, jak zareagować. Związek Polskich Artystów Plastyków zawsze przez swoją działalność uczestniczył w życiu kraju, dzięki dobremu statutowi byliśmy dosyć niezależni. Najpierw dwudziestego któregoś sierpnia strajk poparło środowisko gdańskie. Na 29 sierpnia zwołałem Zarząd Główny w składzie plenarnym. Przedtem chyba ponad tydzień siedzieliśmy z kilkoma członkami prezydium i śledziliśmy sytuację – opracowywaliśmy nasze stanowisko. Jako pierwsza i jedyna instytucja o zasięgu krajowym poparliśmy istnienie wolnych związków zawodowych. Było to najbardziej niebezpieczną rzeczą. Podpisali się pod tym wszyscy prezesi okręgów. 29 sierpnia zaprosiliśmy na posiedzenie zarządu głównego ZPAP ministra kultury Najdowskiego oraz zastępcę kierownika wydziału kultury KC – Mielcarka. Wręczyłem im nasze stanowisko. Najdowski odmówił przyjęcia go. Starał się wytłumaczyć, że robimy wielki błąd, że sytuacja jest niebezpieczna, grozi wojna, że Związek Radziecki… w kraju wszystko powoli cichnie, a teraz my jeszcze oliwy do ognia dolewamy, itd. Następnego dnia, po szóstej rano, przyjechał do mnie do hotelu Kielan z KC. Mówił: "To bardzo ważna sprawa, na dole czeka samochód, towarzysz Łukaszewicz prosi, żeby przyjechać" – co miałem robić? – pojechałem. Nalegano na mnie mocno, żeby odwołać tę uchwałę. Tłumaczyłem, że to niemożliwe, statutowo ja nie mam takiego prawa jako prezes, tylko zarząd może to zrobić. Potwierdziłem jeszcze, że uchwała reprezentuje stanowisko artystów plastyków. Dodatkowo poprosiłem o rozmowę z Romkiem Bukowskim, naszym posłem na Sejm, który miał zawieźć to oświadczenie do Gdańska do Stoczni. Zadzwonili do Gdańska, do Bukowskiego. Mówię:

– Witam, mam nadzieję, że dotarłeś do stoczni?
– Tak.
– Oddałeś?
– Oddałem.
– No to bardzo dobrze – mówię – bo tu naciski są, żeby to odwołać.

Wiadomość o stanowisku ZPAP rozniosła się w środowisku. Zaczęli do nas przychodzić przedstawiciele aktorów i innych stowarzyszeń twórczych, aby dopisać się pod tą uchwałą. Powstał pomysł stworzenia Komitetu Porozumiewawczego Stowarzyszeń Twórczych i Naukowych. Potem ten komitet przygotował Kongres Kultury Polskiej, który się odbył w ’81 roku i został przerwany wybuchem stanu wojennego. Wywalczył też zmianę w ustawie o cenzurze – zaznaczenie kropkami miejsca po zdjęciu tekstu. (…)
W grudniu ’81 roku odbywa się wspomniany Kongres Kultury Polskiej. Po pierwszym dniu uczestnicy przygotowali przesłanie do Solidarności. Z 12 na 13 grudnia wprowadzony został stan wojenny. Nie spałem tej nocy w moim hotelu na Solcu, bo z Makarewiczem i Popowskim poszliśmy do znajomych. Wracamy rano, a tu czołgi na ulicach, Pałac Kultury i Nauki otoczony. Pod nim spotykamy innych uczestników kongresu, radzimy, co zrobić dalej. Proponuję zebranie komitetu porozumiewawczego w siedzibie ZPAP na ulicy Foksal. Ktoś mówi, że lepiej u Literatów, inny że w kościele świętej Anny. Tam idziemy się pomodlić. Docierają do nas wiadomości, że profesor Szaniawski uwięziony. U literatów spotyka się Komitet Porozumiewawczy. Zastanawiamy się, co robić. Prawnicy zrobili wykład na temat zaistniałej sytuacji. Postanowiliśmy wysłać jedną delegację do Komitetu Centralnego PZPR, druga delegacja miała iść do prymasa. Do siedziby Związku Literatów wciąż dochodzili nowi ludzie – artyści, znani ludzie kultury – wszyscy legitymowani, sprawdzani, nie ma obcych. Zebrani w kościele św. Anny uczestnicy Kongresu Kultury Polskiej stworzyli uchwałę potępiającą wprowadzenie stanu wojennego, żądającą odwołania go, wypuszczenia uwięzionych, itd. Było to pierwsze stanowisko, pierwszy protest twórców, ludzi kultury i nauki – 320 osób podpisało to imieniem i nazwiskiem, 320 osób nie uciekło z Warszawy, było w kościele. Przynieśli ten list tu do nas, do Literatów, żeby przekazać go do KC i do prymasa Glempa. Nawiasem mówiąc, teraz się wyjaśniło, dlaczego dwa miesiące przed tym były olbrzymie naciski, żeby przesunąć termin kongresu, żeby go przesunąć na później.
Byłem w tej delegacji, która poszła do prymasa. Podzielił się z nami troską – co tu robić, żeby do rozlania krwi nie doszło. Wręczyliśmy mu ten list z prośbą o interwencję. Chyba wtedy narodził się pomysł stworzenia Prymasowskiego Komitetu Pomocy Uwięzionym. Umówiliśmy się z ludźmi zebranymi w kościele, że po południu obie delegacje zdadzą relacje ze swoich spotkań. Potem większość uczestników rozjechała się do domów.
I teraz co robić? Szybko trzeba było zabezpieczyć dokumentację i pieniądze związkowe. Przez kilka dni spotykaliśmy się nielegalnie w gronie Komitetu Porozumiewawczego oraz w swoich związkach. (…)

Zamknijcie, uśmierćcie, ale nie nudźcie!
Przygotowałem protest do sejmu przeciwko stanowi wojennemu. Było to stanowisko Związku Polskich Artystów Plastyków podpisane przeze mnie. W styczniu odbyło się posiedzenie sejmu, na którym ten list przekazał Romek Bukowski. Nie odczytano go, ale przekazał. Chcę powiedzieć, że był to jedyny poseł, który głosował przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego. Zostałem w trybie pilnym wezwany na Rakowiecką (siedziba Ministerstwa Spraw Wewnętrznych) – chyba około 10 stycznia. To było moje pierwsze takie przesłuchanie. Trzech czy czterech panów obsiadło mnie i mówią, że tutaj mają dokument negatywnie oceniający stan wojenny. Oni nie sadzą, żebym ja to podpisał, że ktoś się chyba podszył… Chytrze, prawda? Bo wiedzieli przecież. Chcieli, żebym stwierdził, czy ktoś nie podrobił mojego podpisu. Przeczytałem i mówię: "Proszę panów, nie wiem, czy to jest akurat ten dokument, ale wydaje mi się, że jest. A jeśli nie, to na pewno bym go podpisał, bo ja się z tym solidaryzuję". To stanowisko – apel 102 – było przesłane do Madrytu na konferencję KBWE i zaprzeczyło oficjalnemu stanowisku władz PRL-u, że społeczeństwo popiera stan wojenny. Stąd wściekłość MSW i szukanie inicjatorów tego listu. Nastąpiła dłuższa przemowa, że panowie – artyści i intelektualiści – żebyście zrozumieli, że błądzicie, że kraj mogą Rosjanie rozbić… Przesłuchań miałem łącznie kilkanaście. Wciskali mi zazwyczaj ciemnotę, próbowali przekabacić. Jak w maju ’82, po odwieszeniu ZPAP. To było takie spektakularne porwanie czarną limuzyną z ulicy Foksal, sprzed siedziby Związku. Tłumaczono mi, że źle robimy. "A w ogóle – poskarżyli się – widzi pan, my też mamy wyższe wykształcenie, a ja proszę pana, tak jak pan kończyłem Toruń. Wy czasami po chamsku postępujecie, czego bym się nie spodziewał! Pan Szczepkowski tu był u nas i pan Wajda, i pan Olbrychski, z którym przecież rozmawialiśmy z godzinę, tłumaczyliśmy wszystko tak jak panu, żeby wśród swoich powiedział, że błądzicie. I wie pan, i wie pan, co nam zrobił? On nam powiedział: "Panowie zamknijcie, uśmierćcie, ale nie nudźcie!" (…)

Za świnię nie pójdę siedzieć!
Kilka lat później "w Bydgoszczy, gdzie mieszkałem" zwrócił się do mnie Stefan Pastuszewski, wtedy działający w Radio Solidarność, z pytaniem, czy nie znam jakiegoś bezpiecznego miejsca, z którego można by nadać audycję. Pomyślałem, że pod latarnią najciemniej i zaproponowałem swoje mieszkanie. Dałem Stefanowi klucze, wszystko się udało. Była jak zwykle obława, próby namierzenia radiostacji, ale bezskuteczne. Procedura była taka, że dla bezpieczeństwa nadawali zawsze z innego miejsca. Różnymi sposobami informowali, kiedy będzie audycja. Jakiś czas potem Stefan mówi: "Słuchaj mamy awarię, tamta lokalizacja spalona – masz jakiś pomysł? Czy można od ciebie?". Ja mówię: "Wiesz, raz po razie to niebezpieczne…" On mi na to: "Spokojnie, mamy wyliczone te trzy i pół minuty, póki namierzą, to ci tu zdążą zrobić i uciekną". No i nie zdążyli. A sytuacja wyglądała tak. Żona oczywiście nie wiedziała nic. Dałem klucze Stefanowi już wcześniej, w razie czego ja nic nie wiem kto, co i jak. Przychodzi umówiona godzina, wyciągam żonę na spacer z psami. Basia coś mruczała, że pogoda nie bardzo, bo to był chyba listopad, ale wyszliśmy. Specjalnie hałaśliwe wyjście robimy. Jesteśmy już parę bloków dalej i nagle słyszymy, że syreny wyją i helikopter lata. O cholera – myślę – zlokalizowali. Żona zaczyna podejrzliwie na mnie patrzeć, chyba się domyśla. Uspakajam ją, że to na pewno ćwiczenia… Idziemy do delikatesów, żeby kupić pół litra wódki dla gości, którzy mieli do nas przyjść.
To szczyt wszystkiego – wtrąca Barbara Puciata – dwa razy z tego samego miejsca nadawać, a jeszcze w dodatku świnia na balkonie! To znaczy mięso z nielegalnego uboju, za które można było pójść do kryminału.
Wchodzimy do delikatesów, a tam jest babka z kiosku blada jak śmierć i mówi, że wieżowce są obstawione. Wracamy. Naszą ulicę zamknięto. W sumie, jak potem się dowiedzieliśmy, było ponad trzystu policajów, zomitów i kilkudziesięciu ubowców. Wylegitymowano nas, tylko żona miała dowód osobisty, ale jakoś nas przepuścili. W mieszkaniu siedzą młodzi, chłopak i dziewczyna, wystraszeni, od progu przepraszają mnie: "Nie zdążyliśmy uciec, tak szybko nas namierzyli". No i co tu teraz zrobić? Siadamy, pół litra na stół, dla pozorów, ja zaczynam szkicować obraz, że niby przyszli go zamówić. Opowiadają, że się milicja dobijała do drzwi, chcieli je wyważyć, ale oni siedzieli cicho. Sytuacja nieciekawa, a jeszcze na balkonie pół świni. W razie gdyby wrócili – mówię do żony – nie otwieraj, bo za świnię nie pójdę siedzieć! Pytam się, gdzie jest radiostacja? W szafie. Aparat był domowej roboty, miał takie wąsy, które umożliwiały nadawanie z balkonów. Milicja szukała nadajnika na ostatnim piętrze. Zastanawialiśmy się co dalej? Przyszła sąsiadka, której mąż był klawiszem w więzieniu. "Do klawisza tak szybko nie przyjdą" – powiedziała. Wzięła aparat i anteny, włożyła do dziecięcego wózka, przykryła, położyła na tym dziecko i wywiozła. Poczułem się jak król spokojny. Potem jeszcze przez tydzień chyba tu stał wóz taki jakiś dziwny. I zaraz na drugi dzień śmieciarze się pokazali. Przez trzy dni było tu wszystko sprzątane. Nic nie znaleźli.
Z opowieścią o radiostacji wiąże się jeszcze jedna historyjka. Otóż jak opisywałem, blok był otoczony milicją szukającą mieszkania, z którego nadawano audycję. Akurat przyszedł ksiądz z komunią do chorej – chyba matki jakiegoś policjanta mieszkającego w naszej klatce. Zatrzymali go. On się tłumaczy, że idzie z Panem Bogiem do takiej i takiej osoby, na takie i takie piętro. Sprawdzili i puścili go. Ksiądz, kiedy babcię spowiadał, uświadomił sobie, że ma w sutannie pełno bibuły! Strach go ogarnął, więc delikatnie, nie przerywając spowiedzi, wkładał ukradkiem tę bibułę pod poduszkę. W pewnym momencie babcia przerwała spowiedź i mówi: "Jak ksiądz szuka zapałek, to są w kuchni". A jemu tak się głupio zrobiło, że wyciągnął te papiery i z powrotem wsadził sobie do kieszeni. Opowiadając mi o tym, powiedział: "Zobacz Jerzy, do czego strach może doprowadzić".





Zastrzeżenie:
Wykorzystanie materiałów zamieszczonych na stronie www.artin.gda.pl wymaga zgody Muzeum Narodowego w Gdańsku Prawa autorskie do materiałów posiadają autorzy oraz Muzeum Narodowe w Gdańsku. Cytowanie materiałów wymaga podania źródła i autora użytego fragmentu.