Artyści i naukowcy dla Solidarności

Gdańska Galeria Fotografii MNG

Projekt 2006

Projekt od 2007


Strona główna

Kalendarium Projektu

Katalog Niepokora

Poszukujemy

Uczestnicy Projektu

Kontakt

Linki

Galeria

Fotografie opublikowane w Niepokorze

Fotografie pozostałe z archiwum Projektu

Grafika

Rozmowy, relacje

Teksty literackie

Kongres Kultury Polskiej, Warszawa 11-12 XII 1981

Dokumenty

Obiekty




Galeria » Rozmowy, relacje


Tadeusz Skutnik

Czwarta strona okładki
fragmenty rozmowy z Elżbietą Trybus, Gdańsk, październik 2006

Środowisko dziennikarskie było w tamtym czasie podzielone, potem zredukowane. Jako dziennikarz jak wspomina Pan tamtą atmosferę?
Osobiście byłem takim dziennikarzem i nie-dziennikarzem. Pracowałem w Krajowej Agencji Wydawniczej. KAW należała do koncernu RSW Prasa Książka Ruch, którego właścicielem była PZPR i w jakimś ułamku Liga Kobiet. Formalnie więc była to spółdzielnia dwóch właścicieli i wszystkie jednostki, które wchodziły w jej skład (to jest KAW, która była wydawnictwem i zajmowała się wydawaniem nie tylko książek, bo wydawała też na przykład miesięczną Kronikę Fotograficzną) miały status jednostki prasowej. Skutkiem tego od jesieni 1977 roku pracuję w prasie, a ponieważ było to wydawnictwo partyjne, musiałem należeć również do partii. Redagowałem książki, pisywałem też do różnych gazet i czasopism. Gdy przyszedł rok 1981, rozbisurmaniłem się i zacząłem się czepiać takich ludzi jak towarzysz Kazimierz Kąkol czy Jerzy Putrament. W końcu w listopadzie 1981 roku napisałem tekst Dlaczego tak, dlaczego nie i zaniosłem najbezczelniej do partyjnego "Głosu Wybrzeża", w którym wyrąbałem, dlaczego występuję z partii. Tak się stało, że szef działu politycznego – redaktor Henryk Galus – zamieścił ten artykuł, płacąc za to później swoim zwolnieniem. Jasne więc było dla mnie to, że skoro został ogłoszony stan wojenny – wylatuję.
Tylko że byłem w rezerwie wojskowej i nagle zostałem powołany do wojska. Siedziałem na informacyjnej żyle złota. Znajdowałem się w komórce podoficerów rezerwy, obsługującej sztab koordynujący pracę komisarzy wojskowych w większych zakładach pracy. Przez nasze ręce przechodziły meldunki komisarzy: o rzeczach ważnych i bzdetach. Robiliśmy z tego wyciągi i przesyłaliśmy do Warszawy. Mieliśmy więc przegląd tego, co dzieje się w całym województwie, a nawet kraju. Z jednej strony więc dostęp do informacji, z drugiej – brak możliwości, by je komuś przekazać. Dojście wówczas do jakiejś podziemnej struktury Solidarności byłoby uznane za prowokację. Ale nieprzekazana wiedza nie istnieje.

Był Pan redaktorem "Punktów Mówionych", jakie są Pańskie wspomnienia ze współpracy na dominikańskiej Górce?
Redaktorem "Punktów Mówionych", jedynym i najważniejszym, był Paweł Huelle. Taki złośliwiec jak ja pojawiał się na końcu, gdy wszyscy mieli już dość poważnych spraw; wtedy dopiero mogłem okładać kijem satyry… Moim żywiołem było odczytywanie cudzych tekstów. Nigdy specjalnie nie czułem się literatem czy poetą, bardziej dziennikarzem, redaktorem. To Kazimierz Nowosielski był poetą i krytykiem piszącym o poezji i współczesnej plastyce. On otwierał obrazem, ja zamykałem felietonem. Po zamknięciu numeru wracaliśmy w pewnym sensie do gospodarki towarowej – bezpieniężnej: udawaliśmy się w stronę ław, na których rozłożone były wydawnictwa dominikańskie "W Drodze" i każdy mógł wziąć sobie jakiś egzemplarz w ramach honorarium.
Oprócz wizyt literatów takich jak Stefan Kisielewski, którego pamiętam z racji wypełnionego po brzegi kościoła św. Mikołaja, trudno nie wspomnieć o szalenie sympatycznej wizycie Danuty Wałęsowej po powrocie z Oslo w 1983 roku. Jej to bowiem, jak wiemy, przypadło zadanie reprezentowania Polski i odbioru w imieniu męża Nagrody Nobla. Lech Wałęsa może by i otrzymał pozwolenie na wyjazd z kraju, ale obawiał się, że nie dostanie pozwolenia na powrót.
Poza wydarzeniami na Górce, wystawami w Galerii św. Jacka, w krypcie kościoła funkcjonowała również księgarnia, w której Basia Madajczyk sprzedawała wydawnictwa oficyny "W Drodze", a przy okazji także bezdebitowe, za co później była zresztą sądzona i skazana.

Największym chyba zaszczytem, jakiego w tamtym czasie doznałem, wręcz szczytowym przeżyciem, było wydelegowanie mnie z Gdańska celem zawiezienia Zbigniewowi Herbertowi insygniów przyznanej mu w 1984 roku nagrody Mikołaja Sępa-Szarzyńskiego. Był to dyplom i statuetka św. Jerzego z długą lancą, którą po demontażu udało nam się z żoną łatwo zmieścić w torbie podróżnej. Na nagrodę składała się jeszcze jakaś tajna kwota pieniężna, której pilnie strzegł o. Marcin Babraj z Poznania. Spotkaliśmy się w jego warszawskim mieszkaniu, w znakomitych warunkach. Oprócz nas, Zbyszka i jego żony, była tam także pani juror Anna Kamieńska; z pewnością byliśmy wtedy pod jakimś nasłuchem, ale po jednej, dwóch lampkach dobrego czerwonego wina przestało nam to absolutnie przeszkadzać. I tam miało miejsce, można powiedzieć, moje największe przeżycie literackie. Wtedy przeczytał nam wszystkim niedrukowany jeszcze wiersz pod tytułem Elegia na odejście pióra atramentu lampy, a który później stał się tytułem tomu wydanego w Paryżu w 1990 roku. To zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. Mocny wiersz. Do dzisiejszego dnia widzę i słyszę, jak go czyta… W trakcie bowiem uświadomiłem sobie, że był to testament, jego poetyckie pożegnanie ze sztuką, ze światem. I chociaż żył jeszcze wiele lat, już wtedy się żegnał. Był Mistrzem. Czytał jeszcze inne utwory, ale wiersze jak to wiersze – ulatują. Ten został.

Ponadto dowiedziałem się wówczas dzięki Annie Kamieńskiej, że Herbert nie rozstawał się ze swoim szkicownikiem; przy okazji każdej podróży rysował architekturę, pejzaże, widoki ogólne i detale, a że podróżował sporo, były tego ogromne ilości. Do dziś pewno są w rękach rodziny. O tej nieudokumentowanej nigdzie pasji wiedzieli tylko najbliżsi, najbardziej zaufani, jak właśnie Kamieńska, która uprosiła go, żeby nam trochę z tych swoich najtajniejszych skarbów pokazał. Przeciągnęło się to do późna w nocy…

Skąd pomysł na Dojrzewanie, zbiór dokumentujący wypowiedzi uczestników i działaczy środowisk twórczych, który opracował Pan wspólnie z Henryką Dobosz?
To przyszło do nas z zewnątrz, do nas – jako całego środowiska. Częściowo było to proste zadanie: poeci dali nam swoje utwory, pomysły, plastycy – oryginały ze swoich wystaw, ale my chcieliśmy ponadto mieć wypowiedzi ludzi, którzy nie piszą i nie malują, a byli i są w jakiś sposób ważni dla naszego środowiska. Trzeba więc było do nich dotrzeć, porozmawiać, zrobić tekst, zautoryzować… Czasem więc wspólnie z Henią, czasem indywidualnie organizowaliśmy takie spotkania. Z pozoru prosta rzecz, ale w rzeczywistości wymagała od nas ogromnej pracy; a każde z nas gdzieś jeszcze dodatkowo pracowało. Potem obróbka techniczna, korekta, aranż. Poza nami była w to zaangażowana cała rzesza ludzi: maszynistki, drukarze, graficy, introligatorzy, kolporterzy. Bez ich pomocy nie wydalibyśmy tej publikacji.
Dojrzewanie bo Gdańsk – jak pisał Zbigniew Żakiewicz – jest miejscem dojrzewania wielu i dlatego publikacja ta stała się wspólnym darem dla Papieża w dniach Jego wizyty w Gdańsku w 1987 roku. Pierwszy egzemplarz, oprawny w białą skórę trafił bezpośrednio do Jego rąk.

Z Papieżem wiąże mi się jeszcze jedno wspomnienie. Mieszkałem wtedy na Zaspie, na Startowej 13, na wprost ołtarza. A ponieważ była to nasza parafia, uczestniczyliśmy w przyozdabianiu terenu uroczystości. Pewnego dnia spostrzegłem, że Zaspę "wymalowano" komunistycznymi hasłami, wśród nich butnym, odnoszącym się do Ziem Zachodnich albo Odzyskanych: "Byliśmy – Jesteśmy – Będziemy". Pogłówkowaliśmy krótko, jak to zneutralizować, i postanowiliśmy dopisać, zachowując rozmiar i krój liter: "zawsze wierni Bogu".





Zastrzeżenie:
Wykorzystanie materiałów zamieszczonych na stronie www.artin.gda.pl wymaga zgody Muzeum Narodowego w Gdańsku Prawa autorskie do materiałów posiadają autorzy oraz Muzeum Narodowe w Gdańsku. Cytowanie materiałów wymaga podania źródła i autora użytego fragmentu.